niedziela, 31 października 2010

sobota, 30 października 2010

Prof. Piotr Jaroszyński - Nie bądź naiwny media kłamią

Powietrze, które wdycham, ma kolor pomarańczy

Dzisiejszy dzień przywitałem uśmiechem. Ale nim podniosłem się z łóżka, poleżałem jeszcze kilka minut pod ciepłą kołdrą. Czułem się tam super komfortowo. Tak wygodnie i miło. Moja głowa tonęła w miękkich poduszkach, ale zupełnie inaczej niż tonie się w wodzie.

Leżałem na plecach. Z zamkniętymi oczami. Skupiłem swoje myśli na oddechu. Wdychając powietrze wyobrażałem sobie, że wdycham z otoczenia wszystko to, co najlepsze. Same dobre i pozytywne rzeczy. Wyobraźnią widziałem nawet kolor tego powietrza – był on pomarańczowy. Wydech wykonywałem dwa razy dłużej niż wdech. Kolor wydechu był szary i czarny. Podczas wydechu pozbywałem się z organizmu wszystkiego, co złe, negatywne, niedobre.

Potem dziękowałem Bogu za wszystko, co mam. Za to, co udało mi się w życiu osiągnąć. Za to, co dopiero osiągnę i zdobędę. Dziękowałem też za to, kim jestem. Za opiekę, jaką otrzymuje od Stwórcy każdego dnia.

Jestem wdzięczny Stwórcy za wszystko, czym mnie obdarzył. Wiem, że dziękując Mu za dary, tworzę między nami niezwykłą więź. Dzięki tej więzi umacniam to, co już mam, ale także otwieram się na nowe osiągnięcia. I to jest piękne! Mniej więcej tak wyglądała moja poranna modlitwa.

Jest także wiele rzeczy, o które proszę Boga. Kiedy proszę, pamiętam, że należy to robić odpowiednio. Bardzo ważna jest tutaj wiara. Sam Jezus, Wielki Mistrz, mówił, że o cokolwiek człowiek będzie prosił z wiarą – otrzyma to. Trzeba uwierzyć, że to, o co się prosi – już się otrzymało. Wtedy prośba zostanie wysłuchana.

Leżałem tak przez kilka minut, modląc się do Stwórcy. Przez niezasłonięte niczym okno do mojego pokoju wpadały promienie jesiennego słońca, kończąc swoją wędrówkę na jasnej, panelowej podłodze. Ściany mojego pokoju mają kolor żółty. Jakiś tydzień temu odmalował i odświeżył je mój tata. Jestem Mu za to bardzo wdzięczny. Teraz czuję się w moim małym pokoiku jeszcze lepiej. Jest mi przyjemniej.

Podniosłem się z łóżka. Ubrany, zjadłem śniadanie, a parę minut po tym, jak skończyłem konsumować pyszne kanapki zrobione przez babcię, przyjechał mój tata, a potem siostra z chłopakiem.

Dziś w moim mieszkanku miało miejsce tak zwane wielkie sprzątanie. Wszyscy robili porządki z okazji Świętach Zmarłych, które już za dwa dni. Siostra myła okna, babcia wycierała podłogi, a tata w tym czasie kończył malowanie małego przedpokoiku – tak zwanej sieni. Cieszę się, bo nasze małe mieszkanko jest teraz odświeżone i ładne, wygląda estetyczniej.

Pogadałem trochę z chłopakiem siostry, a potem poszedłem poćwiczyć. Pobiegać, porozciągać się, pomachać w powietrzu nogami i pokopać. Z ćwiczeń wróciłem spokojniejszy. Mój umysł był wyciszony, a więc postanowiłem skorzystać z tej okazji i pomedytowałem.

Dziś jest super pogoda. Świeci słońce. Trzeba korzystać też z tego i jak najwięcej przebywać na świeżym powietrzu, by doładowywać się słoneczną, pozytywną energią. Tak też właśnie zrobię. Przed paroma chwilami zjadłem obiad. Zaraz się ubiorę i ruszę na spacer.

Mamy już jesień. Słońca może być coraz mniej z każdym dniem. Coraz rzadziej będzie ono wychodziło zza chmurek, by nas ogrzać, by trochę na nas poświecić, doładować nasze baterie. Postanawiam skorzystać z tej okazji i zaraz „ruszę w świat”. Może to właśnie dzisiaj, w tę słoneczną piękną pogodę, uda mnie się go zdobyć… Któż to wie!





czwartek, 28 października 2010

Tylko dobrzy umierają młodo

Tak, moje życie jest piękne. Mam prawie wszystko, co chcę. A to, czego jeszcze nie mam, a chcę – zdobędę. Wierzę w to. Rozwijam się. Czuję, jak każdego dnia staję się coraz lepszym człowiekiem – dla siebie i dla świata. Może gdyby nie niektóre krytyczne zdarzenia, przełomowe momenty mojego życia – dziś nie byłbym szczęśliwy, a moje życie nie byłoby piękne. Być może nie każdy ma możliwość, nie wszyscy mają sposobność, by ujrzeć to szczęście. Nie mierzyć innych swoją miarą… Każdy jest inny. Nie pozostaje mi nic innego, jak dziękować Bogu, Wszechświatowi i wszystkim, dzięki którym jestem teraz w tym miejscu, w którym jestem. Dziękować za to, że jestem szczęśliwy, że jestem radosny, że życie układa mi się dobrze. Być może nie każdy ma sposobność, by to poznać. Nie każdy potrafi otworzyć oczy, bo nikt mu nie powiedział, żeby je otworzył i zobaczył to szczęście.

W życiu spotkało mnie kilka tragedii. Niektóre z nich były naprawdę wielkie. Dotknęły mnie mocno. Były wśród nich takie, które mnie dotykały, a ja nawet tego nie czułem, nie wiedziałem o tym, dopóki wszystkie naraz nie wyszły na wierzch i nie opanowały mnie całego, najbardziej skupiając się na umyśle.

Dziś jestem szczęśliwy. Dziś życie układa mi się dobrze. Choć wiele jest spraw, które muszę jeszcze podreperować. Ale czuję w sobie siłę i mam wiarę, że mi się uda. Jeśli znajdę się w  trudnym położeniu, a zdarza mi się to – mam świadomość, że nie ma takich spraw, których nie da się rozwiązać. Nie ma takiego problemu, którego nie da się pokonać. Był czas w moim życiu, kiedy o tym nie wiedziałem. I to było moją porażką. Dziś, gdy mam problem – nie zamykam się w sobie. Gdy mam problem – szukam rozwiązań, by problem pokonać. Wiem, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Każda, nawet wydająca się nie do rozwiązania sytuacja – ma rozwiązanie.

Kiedy mówię o tym, że świat jest piękny – nie mam na myśli, że jest piękny, bo jestem bogaty, mam wszystko, czego dusza zapragnie, wokół mnie jest milion ludzi, którzy mnie lubią szanują i mam stu prawdziwych przyjaciół. To nie o to chodzi. Bo nie od tego zależy, czy świat jest piękny. Znam ludzi, którzy mają mnóstwo pieniędzy, a są nieszczęśliwi. Kiedy ktoś mówi, że pieniądze same w sobie dają szczęście – według mnie nie ma racji. Być może to dlatego, że ja mam inne pojęcie na temat szczęścia, niż ten człowiek. Największym szczęściem według  mnie jest zatopienie się w chwili, która trwa. Szczęście to rozwój i postęp. Szczęście jest wtedy, kiedy idziesz ulicą i uśmiechasz się do ludzi, a oni do ciebie. Szczęście to śmiejące się dziecko. To widok radości na twarzy dziecka. A przecież, gdy śmieje się dziecko – śmieje z nim się cały świat. Czy to nie szczęście, gdy cały świat się śmieje?

Tak, jestem szczęśliwy. Życie według mnie jest piękne. Nie może tego na pewno powiedzieć moja sąsiadka. Wczoraj w tragicznym wypadku zginął Jej syn, mój znajomy. Piszę te słowa tutaj, i wiem, że Ona tego teraz nie przeczyta. Ten chłopak miał może 21 lat. Albo i mniej. Wypadek zdarzył się niedaleko mojego domu, jakieś czterysta może pięćset metrów od. Wczoraj wieczorem ok. 21. Zderzenie czołowe z innym samochodem. Widziałem, że coś się stało. Na miejscy stało chyba z pięć aut na sygnale. Nie poszedłem tam. Nie lubię oglądać takich rzeczy. Jest mi źle, gdy widzę ludzkie tragedie. Dziś rano dowiedziałem się, że był to wypadek i zginął w nim mój sąsiad. Fajny chłopak zresztą. Bardzo miły i pomocny. Dobrze znam Jego mamę oraz obie siostry. To smutna informacja. Szczególnie jeśli pomyślę, co przeżywają bliscy ofiary. Bo wierzę, że chłopak jest teraz wolny i szczęśliwy. Marku, będę o Tobie pamiętał. A Fryderyk Nietzsche powiedział: „Ulubieńcy bogów umierają młodo, ale potem żyją wiecznie w ich towarzystwie”. Dziś pomodlę się za Twoją duszę. 

środa, 27 października 2010

Geje jeżdżą czarnymi Mercedesami

No i przywaliłem w samochód zaparkowany z tyłu. W niebieskiego, nowego Forda Focusa. Alina krzyknęła „uciekaj”, ja chciałem wrzucić jedynkę, by stamtąd czmychnąć, lecz nie udało mi się. Zamiast tego – przepchnąłem jeszcze parę metrów biednego Forda, który swoim tyłem uderzył w przód stojącej za nim sportowej Hondy S2000. Honda wtoczyła się na asfalt, na którym panował ruch. Samochody jeździły jak szalone. No, i niestety: piękny, czarny Mercedes – nowiutki – klasy S tak niefortunnie uderzył w niski tył sportowej Hondy, że aż wyleciał w powietrze, zrobił obrót i upadł na dach. Na dachu prześlizgnął się parę metrów po asfalcie, a potem uderzył w stragan z ciuchami, stojący po drugiej stronie ulicy.

Dowiedziałem się tego wszystkiego później. Na komisariacie. I wiecie co? Okazało się, że dachującym Mercedesem jechał ten słynny tancerz, który tańczyć nie umie, a który był kiedyś chłopakiem, znaczy partnerem był, tego śpiewaka – co śpiewa ładne piosenki, choć śpiewanie nie bardzo mu wychodzi. No, czasem mu wyjdzie – to fakt. A więc Alina miała rację – geje jeżdżą Mercedesami.

Co się działo na komendzie – nie będę opowiadał. Jedno jest tu pocieszające. Policjanci nie potraktowali mnie gorzej niż Tancerza. I za to im chwała. A sprawa skończy się sądzie. I, albo pójdę siedzieć, albo będę bulił grube pieniądze. Szczególnie Tancerzowi, który strasznie jest na mnie cięty. Małżeństwo od Focusa, państwo w podeszłym wieku, poszło na ugodę. Taką ugodę, że nie chcą ode mnie żadnych pieniędzy. Natomiast właściciel Hondy, młody mięśniak, nie dość, że chce pieniędzy – to jeszcze obiecał mi, że mam na mieście manto – niech mnie tylko spotka z chłopakami. No, ale życie jest piękne.

Wyszedłem z komisariatu. Za mną Alina.
- Pomogę ci – powiedziała.
- Jak? – spytałem. – Dasz mi tę kasę? – zaśmiałem się.
- Ten Tancerz będzie chciał dużo pieniędzy.
- Tak myślisz?
- Jestem tego pewna, kotku – dotknęła dłonią mojego policzka. – Ale pomogę ci. No, chyba że nie chcesz?
- Pewnie, że chcę! – nie miałem innego wyjścia.
- Mam znajomych adwokatów.
- Ale dobry adwokat kosztuje.
- Ja za wszystko zapłacę – popatrzyła mi w oczy. Dłonią znów dotknęła mojego policzka.
Była niższa ode mnie prawie o głowę. Popatrzyłem na nią. Faktycznie, ładna to kobieta – pomyślałem.
- Pomożesz mi, ale co za to ty będziesz chciała ode mnie?
- Dobrze wiesz, misiaczku – powiedziała przymilnie, a jej dłoń z mojego policzka powędrowała w miejsce mojego rozporka.
No, pięknie - pomyślałem. Zresztą mogłem się domyślić, że Alina w zamian za pomoc będzie chciała seksu. Teraz już wymówka o tym, że jestem gejem nie przejdzie. Tym bardziej, że wzwód prawie rozrywał mi spodnie – dokładnie w miejscu, w którym Alina trzymała swą zgrabną dłoń.
- Słuchaj… – rzekłem, głośno przełykając ślinę. – Słuchaj… masz papierosa?!
- Lepiej smakuje po seksie.
- Może odejdziemy… gdzieś… dalej… – jąkałem się jak małolat, a przecież mam już prawie dwadzieścia lat.
Nie powiem, że nie, bo tak – czułem podniecenie. A ona jeszcze zaczęła tą dłonią poruszać, masując mnie tam na dole. Chwyciłem delikatnie za jej dłoń i podniosłem ją do góry.
- Alinko, tu jest komisariat. Chcesz, żebyśmy zarobili jeszcze mandat!

Chwyciła mnie za dłoń, powiedziała – chodź – i zaprowadziła za róg komisariatu. Tutaj na pewno nikt nas nie zobaczy, miśku, powiedziała, a potem uklęknęła i zaczęła rozpinać mi pasek od spodni. O nie!, pomyślałem. Gdy pasek był rozpięty, zajęła się guzikiem, potem ekspresem, a za kilka chwil mój członek wyskoczył z bokserek na wierzch, uderzając Alinę lekko w czoło. Roześmiała, ale jakże zmyślnie.

Odpłynąłem. Nie wiedziałem, co się dzieje. Czułem, jak uginają się pode mną nogi. Zamknąłem oczy. Nie widziałem nic. Słyszałem tylko głos Aliny, która mruczała jak kotek. I co chwilę pytała, czy mi dobrze, czy tak lubię, czy mi się podoba. Ba!, podoba to mało powiedziane – myślałem, ale nie mówiłem nic. Nie chciało mnie się mówić.
- No powiedz, czy ci się podoba – usłyszałem głos. Lecz dopiero po jakichś trzech sekundach dotarło do mnie, że nie jest to głos Aliny. Był to męski głos. Głos policjanta, który wyszedł zza rogu. Z uśmiechem popatrzył na mnie, potem spojrzał na klęczącą Alinę. Zapomniałem dodać, że był już wieczór, a na dworze było ciemno. Chyba dzisiaj przenocujecie sobie na komisariacie – powiedział policjant – ale w osobnych pokojach, i bez łóżek. 

wtorek, 26 października 2010

Uderzenie na wstecznym

Siedzieliśmy w samochodzie drugą godzinę. Nic do siebie nie mówiliśmy. Paliliśmy tylko papierosy. To już chyba szósty – pomyślałem, wyciągając biała słomkę z czerwono niebiesko białej paczki. Od dymu już prawie nie widziałem swojej towarzyszki.

Zaczęła kaszleć. Czy to od tego dymu? Zaczęła kaszleć mocniej, gwałtownej, niemal rzucając się na fotelu. Nic nie mówiłem. Patrzyłem na to, co robi, cała spowita kłębami dymu. Może niech pani już nie pali, pani Alino – powiedziałem. Czemu nie? – spytała duszącym się od kaszlu głosem. Czemu nie! – powtórzyła głośniej. Jak pani chce…

Od tego dymu prawie nie widziałem swojej towarzyszki. No, ale jeszcze trochę widziałem. Gdy kaszel przestał ją męczyć – obróciła się w moją stronę i rzekła: jak tam, młody? Dobrze – odpowiedziałem. Ale ja nie jestem taki młody, mam już przecież prawie 20 lat. No właśnie – i dlatego jesteś nie tylko młody, ale i za młody. Za młody na co? Znowu zaczyna tę samą gadkę – pomyślałem. Za młody na co, powiedz…

Oj, jaki ty mało domyślny jesteś. Mówiła. Albo tylko takiego udajesz. Nie wierzę, że nie miałeś kobiety. Fajny z ciebie chłopak. Podoba mi się ta twoja fryzura. Masz tak mocno czarne włosy. Niemalże diabelne. Albo diaboliczne. Zaśmiała się i przez chwilę znów zaczęła krztusić od dymu. Obróciła się niemal całym ciałem w moją stronę. Lecz nadal siedziała na swoim fotelu. Dotknęła dłonią mojego policzka. Po ciele przeszły mi dreszcze. Potem dotknęła moich włosów. Miałem je ustawione na żel wysoko do góry. Gdybym nie miał nałożonego na nie żelu, sięgałyby mi do ramion. A tak to sięgały do sufitu samochodu. Non stop zawadzały o niego.

Alina mówiła: Co tu dużo gadać. Mam ochotę na ciebie, chłopcze. A ja na ciebie nie – odpowiedziałem, a potem chwyciłem jej dłoń w nadgarstku. Należałoby tu dodać, że ta dłoń była malutka i delikatna – i, tak naprawdę, to miałem ochotę na tę kobietę, chciałem z nią to zrobić tu i teraz, szybko – ale postanowiłem, że nie zrobię, taką podjąłem decyzję.

Obróciłem się w stronę szyby. Woda sięgała do klamki od drzwi samochodu. Dawno tak w tym mieście nie padało – rzekłem. Luki, dziwny z ciebie chłopak – obchodzi cię deszcz za oknem, gdy obok ciebie siedzi napalona, piękna, seksowna, elegancka kobieta, która ma ochotę, żebyś ją przeleciał, a ona potem zrobiłaby z tobą to samo… Luki, co ty! Jak to, co! Zobacz, zaraz nas kompletnie zaleje. Zresztą, wolę chłopaków – rzekłem. Jesteś pedałem? – spytała. Jeśli już – to gejem. Nie, chłopcze, chciałbyś, chciałbyś, ale żeby być gejem – to trzeba Mercedesem jeździć, a ty, niestety, nawet Maluchem nie jeździsz. Nawet nie mam prawo jazdy – pomyślałem, ale nie powiedziałem.

Ale mam pomysł. Jeśli chcesz poczuć się jak prawdziwy gej, dam ci do tego sposobność. Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Nawet nie zauważyłem, że ogromna kałuża, wielkości co najmniej parkingu i głębokości prawie metra, wyschła, a na niebie świeciło słońce. Ładna pogoda się zrobiła. Alina obeszła samochód od przodu. Doszła do drzwi od strony pasażera, czyli od strony, gdzie ja siedziałem. Otworzyła. Potem wręczyła mi do ręki kluczyki. Jedź – rzekła. Przez chwilę zawahałem się. No co, chyba umiesz prowadzić? Umiem, tak. Chwyciłem kluczyki. Wstałem. Obszedłem samochód, lecz – w przeciwieństwie do Aliny – od tyłu. Usiadłem za kierownicą. Nigdy nie prowadziłem auta. Ale nie powiedziałem tego na głos.

Ok., może poczuję się jak prawdziwy gej. Ale przecież to nie Mercedes. Czy aby na pewno poczuję się, jak prawdziwy gej? Może nie Mercedes. Ale jesteś jeszcze młody. Młodzi geje mogą jeździć Toyotami… Odpaliłem i ruszyliśmy. Nie wiedziałem, że wrzucony jest wsteczny bieg. Nie spodziewałem się, że ta Toyota ma taką moc. Wcisnąłem gaz. Opony zapiszczały jak oszalałe. Usłyszałem huk.

Plecami odbiłem się od fotela. Głową uderzyłem w oparcie. Szczęście, że one tam było. Uciekamy! – krzyknęła Alina. 

W tym mieście znowu pada deszcz

To był mój pierwszy skok ze spadochronu. I nie z samolotu ani helikoptera, ale z latającego miejskiego autobusu. I nie skoczyłem sam, lecz skoczyłem z kobietą. Skoczyliśmy razem na jednym spadochronie.

Kiedy lecieliśmy,  a spadochron był już otwarty, okazało się, że ta kobieta – Alina, tak miała na imię – nie ma na sobie rajstop, lecz pończochy. Obejmowała mnie nogami, na wysokości moich bioder, przez co jej czarna spódnica podwinęła się nieco – i właśnie wtedy zobaczyłem, że jedną trzecią ud ma gołe. Zobaczyłem też fragment jej czarnych, koronkowych majtek.

Ale zerknąłem tylko przez chwilę na jej uda i bieliznę. Poczułem podniecenie. Mam nadzieję, że ona tego nie poczuła. Spojrzałem do góry, na niebo.

Zobaczyłem autobus, który leciał na wschód. Spuściłem wzrok. Ziemia była coraz bliżej. Alina mocno trzymała mnie za szyję. Nogami kurczowo ściskała biodra.

Rozmawialiśmy. Ładnie się uśmiechała, kiedy mówiła, że ma na imię Alinka. Opowiedziała mi trochę o sobie. O tym, że jest po rozwodzie, że ma 39 lat – a więc pomyliłem się tylko o rok – o tym, że jest właścicielką firmy i wreszcie o tym, że mieszka w Poznaniu. Mówiła to wszystko, a ja słuchałem uważnie i sterowałem spadochronem, żebyśmy bezpiecznie wylądowali.

Trafiłem ekstra na parking przed sklepem „Tesco”. Alina mnie puściła. Odpiąłem spadochron. Kobieta chwyciła mnie za rękę i ruszyliśmy w stronę zaparkowanych samochodów.

Zapraszam, rzekła, i otworzyła drzwi od swojej srebrnej Corolli kombi. Wsiadłem. Zająłem miejsce na miękkim fotelu od strony pasażera. Wygodnie tu – pomyślałem. I ciepło. A na zewnątrz jesień, wszędzie szaro i ponuro, a zaraz pewnie jeszcze się rozpada – myślałem, gdy patrzyłem przez szybę.  

Kobieta usiadła na miejscu kierowcy. Ze skrytki między siedzeniami wyjęła papierosy. Wyciągnęła paczkę w moją stronę. Dziękuję, nie palę – rzekłem. Albo – zdecydowałem się jednak – poproszę jednego. Dobry będzie na stres – pomyślałem.

Podpaliłem papierosa zapalniczką. Kolorową jak kolorowa mozaika. Albo jak kolorowe cukierki w torebeczce. Trochę nie pasowała do niej taka pstrokata zapalniczka. Ona taka czarna, elegancka, a ta zapalniczka taka kolorowa. Alina miała także czarne oprawki od okularów, które trzymały się na jej niedużym, zgrabnym nosku.

Siedzieliśmy w ciepłym i czystym samochodzie i paliliśmy papierosy. Lubię zaciągnąć się głęboko dymem. A papieros smakował wyśmienicie. Był biały, cienki i długi. Nie był słaby i mocny też nie był.

Faktycznie, za chwilę się rozpadało, tak jak myślałem, przewidywałem wcześniej. To miasto takie szare. Ci ludzie, którzy żyją w tym mieście lub są tu tylko przelotem – także tacy szarzy, smutni i trochę jakby „sfochowani”, tak myślałem, gdy patrzyłem na ich twarze. Jedni wychodzili z „Tesco” i szybko biegli do samochodów. Bo padało coraz mocniej. Inni wychodzili z samochodów i biegli do „Tesco”. Padało coraz mocniej.

Jesienny deszcz zaczął zamieniać się w ulewę.  Taką ulewę, jak latem, kiedy ma miejsce zerwanie chmury.

Alina włączyła wycieraczki. Na zewnątrz padało jak z cebra. Deszcz zaczął tworzyć kałuże. Z każdą chwilą stawały się one coraz większe. Potem cały parking zamienił się w jedną wielką kałużę. Już nie było oddzielnych kałuż – była tylko jedna wielka. I ta kałuża stawała się coraz głębsza.

Uchyliłem szybę. Wyjrzałem na zewnątrz. Zobaczyłem, że woda zakrywała koła samochodu już do połowy.

Tak siedziałem wystraszony. Alina siedziała obok mnie. Paliliśmy już po czwartym papierosie, a woda na zewnątrz sięgała już do maski samochodu. Nie mówiliśmy do siebie nic przez dłuższy czas. Dopiero Alina, po jakiejś półgodzinnej ciszy, spytała: czy w tym mieście zawsze tak pada?

poniedziałek, 25 października 2010

Skok z latającego autobusu

Idę przez miasto, które dziś wygląda trochę szaro. To chyba dlatego, że dzisiejsza pogoda taka ponura. A te szare bloki, które stoją tam daleko po mojej lewej stronie, świetnie się w dzisiejszy dzień komponują. Nad moją głową, wcale nie tak wysoko, wiszą szare chmury.

Idę. Stawiam krok za krokiem. Spoglądam w dół, żeby zobaczyć te kroki. Widzę moje nogi, stopy w butach. Ale widzę też szary chodnik, który stanowi tło dla moich butów, stanowi tło dla moich kroków.

To miasto jest szare. Jeszcze bardziej rzuca się to w oczy, kiedy szare są dni. Kiedy pada deszcz, a na niebie szare chmury.

Postanowiłem się cofnąć. Odwróciłem się i ruszyłem chodnikiem w stronę głównego skrzyżowania w tym mieście. Przeszedłem parę kroków. Za chwilę skręciłem z chodnika i wszedłem do kiosku. Zawsze odwiedzam ten kiosk, kiedy jestem w mieście.

Wszedłem do środka. Przywitałem się ze sprzedawczynią. Bardzo ją lubię. Spytałem, co słychać. Powiedziała, że wszystko dobrze. Poprosiłem o gazetę i batona, podziękowałem i wyszedłem.

Ruszyłem w stronę przystanku. Znajdował się  w odległości około 50 metrów od kiosku. Także w stronę głównego skrzyżowania.

Na szczęście długo na autobus nie czekałem. Na szczęście – cóż za poważne określenie. Gdy podjechał, otworzyły się drzwi, ja wsiadłem.

Nie spodziewałem się tego, co za chwilę nastąpi. Nie spodziewałem się, że miejskie autobusy potrafią latać. Ruszył, z jego boków wysunęły się długie skrzydła. Przejechał kilka metrów po asfalcie. I wreszcie zaczął odrywać się od ziemi jak samolot.

Poczułem lekkie skonsternowanie. Ale lekkie – naprawdę. Znalazłem wolne miejsce. Usiadłem obok eleganckiej brunetki. Spojrzałem na nią. Minę miała taką, jakby kompletnie nic się nie działo. Widać, miejskie autobusy zaczęły latać. Ciekawe kiedy zaczęły latać – zastanawiałem się.

Obróciłem głowę w bok. Potem do tyłu. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo. A co tu nadzwyczajnego? Przecież ludzie nie od dziś potrafią latać.

Jakieś dwie młode dziewczyny, na oko 20-letnie, pochłonięte były rozmową. Siedziały z boku mnie. Na mojej wysokości. Rozmawiały ze sobą z przejęciem, gestykulując ciałem, najbardziej rękoma, i co chwila zmieniając ton głosu. Jedna zaczynała swoje zdanie w chwili, kiedy druga nie skończyła jeszcze swojego. Były nawet ładne – jak na dwudziestolatki.

Obróciłem głowę w prawo. Fajna ta brunetka, pomyślałem. Za nią było okno, przez które wyjrzałem. Byliśmy już naprawdę wysoko.

Nie wiedziałem, że autobusy latają – powiedziałem do brunetki, chcąc ją zagadnąć. To mało pan wie – odpowiedziała. Zresztą nic dziwnego, taki pan młody – spojrzała na mnie spod okularów. Odezwała się babcia – zaśmiałem się. Ona uśmiechnęła delikatnie. Na oko miała 38 lat, ale wyglądała na 32 – tak była zadbana.

Zacząłem mówić: Ostatni raz jechałem autobusem przedwczoraj. Wsiadłem na tym samym przystanku, co dziś. Jednak przedwczoraj autobusy jeszcze nie latały. Ile ma pan lat? – spytała. Dziewiętnaście – odpowiedziałem. To znaczy już prawie dwadzieścia. Chciałem się trochę postarzeć. Szkoda, że pan taki młody… Powiedziała właśnie tak. I jakże wymownie to powiedziała.

Zapadła cisza. Tak jak zapada kotara. Ale to nie dlatego, że nie miałem co powiedzieć. Bo miałem. Ale poczułem lekki strach. Kurczę, lecę gdzieś miejskim autobusem, który miał mnie zawieźć do Łodzi.

Za młody? – spytałem. Ona spojrzała. Popatrzyła chwilę na mnie. W sumie to może nie – rzekła – i położyła mi dłoń na kolanie. O kurde! Ładnie! Nie dość, że lecę autobusem, to jeszcze jakaś 40-stka, którą widzę pierwszy raz w życiu, chwyta mnie za kolano.

Byłeś już z kobietą? – spytała, a gdy mówiła te słowa latający autobus skręcił ostro w powietrzu w lewo, przez co zsunąłem się z krzesła i spadłem na podłogę. A 40-stka upadła na mnie. No, właściwie to 38-emka.

Nie, tego było za dużo. Choć nie powiem, że mi się nie podobało. Jednak postanowiłem, mimo wszystko, wygrzebać się spod jej smukłego ciała. A gdy to robiłem – czułem, jak próbuje docisnąć mnie do podłogi.

Udało mi się. Wstałem i chwyciłem się za barierkę. Kobieta wstała także. Ale sama, o własnych siłach, bo jej nie pomogłem. Ładnie pachniesz - rzekła. Pani też – pomyślałem, lecz nie powiedziałem tego, bo nie chciałem już prowokować sytuacji.

Ma ktoś spadochron? – obróciłem się w stronę tyłu autobusu i spytałem. Tak, ja – odpowiedział facet. Spytałem, czy mi pożyczy. Zgodził się bez żadnych zastrzeżeń. Super – pomyślałem. Założyłem spadochron na plecy. Muszę lecieć – rzekłem do kobiety. Lecę z tobą – powiedziała. No coś ty, to znaczy: co pani? Nie da rady we dwoje. Jestem lekka. Chwyciła mnie za szyję i objęła na wysokości bioder nogami. Była w czarnej eleganckiej spódnicy i w czarnych rajstopach. Szofer otworzył drzwi i skoczyliśmy.

Dziś w moim mieście (Pezet & Małolat) - Nagapiłem się feat. Małpa



Dwaj bracia, świetni raperzy – Pezet i Małolat – także wydali wreszcie swoją wspólną płytę. Jej także nie będę recenzował. Chyba że zdanie: płyta jest naprawdę dobra – jest recenzją. Poniżej także zamieściłem jeden kawałek z płyty. Tutaj także dobrze byłoby kupić oryginał.

PIH Gloria Victis Feat. Dj Soina (Prod. DNA)



Płyta Piha zbliża się do nas wielkimi krokami. Ma długą odległość do przebycia. Bo stawiając wielkie kroki – idzie długo. Ale mimo tego wiele osób czeka na nią cierpliwie. Czeka, czeka… Wybaczając Pihowi, że tak długo to trwa. Pocieszeniem może tu być nowy teledysk, który zamieściłem powyżej. Wg mnie najlepszy teledysk do tej pory w karierze Piha. No, a sam kawałek – bardzo dobry. Naprawdę. Świetny! Posłuchajcie sobie, obejrzyjcie teledysk. No i: kupujmy oryginalne płyty.

Eldo - Puszczam z dymem




To, że Eldo jest poetą, wie chyba każdy, kto Eldo słucha i ma choć trochę oleju w głowie. Swój talent poetycki wykonawca przejawiał już dawno temu. Wystarczy przesłuchać Jego piosenek sprzed kilku lat. Albo posłuchać starych utworów składu Grammatik, którego Eldo był częścią. Nowa solowa płyta rapera – „Zapiski z 1001 nocy” – jest chyba najbardziej poetycką płytą w dziejach Jego twórczości. Nie mam zamiaru pisać recenzji tej płyty. Bo po co? To, że podoba ona mnie się na maksa, i to mówię – powinno wystarczyć. Ta płyta to na pewno nowa świeżość w polskim rapie. Jak i w ogóle coś wyjątkowego w dziedzinie polskiej muzyki. Cały świat powinien nam zazdrościć takiego rapera. Powyżej zamieściłem jeden z utworów z tej płyty. Jednak polecam Wam, abyście na tym jednym utworze nie poprzestali. Posłuchajcie także innych. A jest ich dość dużo na YouTube. No i, oczywiście, później każdy idzie do sklepu po oryginał. Ja też! Ale, przyznam się, dość długo zbieram się do tego, by iść i wreszcie kupić tę płytę. Ale zrobię to, obiecuję. Pójdę do sklepu i kupię lub zamówię przez Internet. Polecam gorąco tę płytkę – jeszcze raz. No, to nie będę już smucił. Album jest na pewno wyjątkowy. PS: a ten kawałek powyżej to chyba najmniej poetyczny kawałek z całej płyty.

niedziela, 24 października 2010

W myśl zasady DSM

Czy jestem egoistą? – Pytam sam siebie. I sam sobie próbuję odpowiedzieć na to pytanie. – Myślę, że trochę jestem. I zdaję sobie z tego sprawę.

Ale teraz pytanie następne: czym inni ludzie kierują się w życiu? – Ponoć kierują się tym, by unikać cierpienia i dążyć do przyjemności. No bo, czy ktoś z nas świadomie wybiera cierpienie? Chyba nie ma takich ludzi. A jeśli są – to ja ich nie znam.

Podaję przykład: Mamy człowieka, który sam sobie zadaje ból fizyczny. Ten człowiek, niech to będzie mężczyzna, lubi także, gdy ból zadają mu inni, szczególnie kobiety. Często stosuje praktyki sado-masochistyczne podczas sytuacji seksualnych.

No, i co teraz? Ano to, że ten facet świadomie wybiera ból i cierpienie. Ale przecież On to lubi. Sprawia Mu to PRZYJEMNOŚĆ. Czyli ten człowiek kieruje się zasadą wspomnianą przeze mnie w akapicie wyżej.

Podaję następny przykład: Mamy człowieka, który pomaga innym. Permanentnie przelewa pieniądze na konta fundacji pomagającym osobom niepełnosprawnym. To dobry człowiek – to prawda. Tak myślę.

Ale On także postępuje w myśl zasady wyrażonej przeze mnie w pierwszym akapicie. Pomaganie innym sprawia Mu przyjemność. I czy to nie jest egoizm? Anthony De Mello powiedział o tego typu praktykach, że jest to także egoizm, tyle tylko, że egoizm wyrafinowany.

Oczywiście: dobrze, że są tacy ludzie. Tacy ludzie na pewno zasługują na szacunek. Tylko, jeśli ktoś czuje się wspaniały i wyjątkowy dlatego, że pomaga innym – to już nie jest takie fajne.

Myślę, że każdemu człowiekowi na ziemi można zarzucić egoizm. A jeśli nie każdemu – to na pewno większości ludzi. Nikt świadomie nie wybiera cierpienia – takie jest moje zdanie.

Piszę na swoim blogu sporo o radości. Często wieje tu optymizmem. Powtarzam mantrę, że życie jest piękne. A dziś jedna osoba spytała mnie: jak możesz mówić, że życie jest piękne, skoro na ziemi tyle nieszczęść? Dalej pytała: gdybyś był kobietą i stracił dziecko w 9 miesiącu ciąży, nadal twierdziłbyś, że życie jest piękne? Mówiła dalej: na Haiti panuje zaraza, która zabija ludzi. I jeszcze mówiła: jesteś egoistą.

Jestem egoistą. Potwierdzam to. Jestem! Ale zdaję sobie sprawę z tego, że na Ziemi jest dużo nieszczęścia… Wiem: dużo osób cierpi. Naprawdę, wiem o tym, mimo tego, że jestem egoistą. I sprawia mi ból patrzenie na cierpienie innych. Jestem wrażliwą osobą.

Ale ja nie chcę pisać na swoim blogu o cierpieniu – to po pierwsze. Po drugie: to, że będę o tym pisał, raczej tym osobom nie pomoże. A jeśli ktoś ma ochotę oglądać cierpienie – niech włączy telewizor. Tam jest tego mnóstwo.

Nie piszę tego złośliwie. Wiem, że osoba, który „zarzuciła” mi zbytni optymizm, nie zrobiła tego złośliwie. To była trochę prowokacja. Dobra prowokacja, która spowodowała, że do mojej głowy przyszły lekkie, ale takie bardzo leciutkie wątpliwości. No i przyszły też przemyślenia.

Jeśli chce się zrobić coś dobrego dla ludzkości – trzeba mieć na to siłę. A defetyzm takiej siły nie dostarcza. Owszem, mocny defetyzm może sprawić, że wreszcie się otrząśniemy, ale w stanie czarnowidztwa, które nas opanowuje całych – nic dobrego nie zrobimy. Chyba że się przebudzimy. Albo otrząśniemy.

Chciałbym zrobić coś dobrego dla LUDZKOŚCI. Dla wszystkich! Chciałbym zostawić świat po sobie lepszym. Tak, aby jeszcze długo po tym jak odejdę – został po mnie ślad. Najlepiej jakby został po mnie ten ślad już na zawsze.

Chciałbym, aby wszyscy ludzie na świecie byli szczęśliwy. Aby żyli jak bracia. Bo czyż właśnie braćmi nie jesteśmy? Braćmi i siostrami?

Chciałbym, aby został po mnie trwały i głęboki ślad dla następnych pokoleń. Żeby pamiętali mnie jedni, inni wspominali z opowieści, może czytali moje zapiski – pamiętali jako kogoś, kto coś DOBREGO zrobił dla świata.

Mówię jak egoista – wiem. I jest to nieco egoistyczne – tak. Ale chcę tego! Chcę osiągnąć w tym życiu jak najwięcej. Zdobyć jak największe szczyty. Ale te szczyty, które naprawdę są wielkie. Te szczyty, które służą ludzkości. Dla mnie nie jest szczytem, że ktoś jest premierem. Chyba że jest to premier, który jest premierem po to, żeby zrobić coś naprawdę DOBREGO  dla ludzkości. Wtedy ok. – taki premier jest ok.

I w myśl zasady DSM.

DSM – jak Dobro Szacunek Miłość

PS: aby zrobić coś dobrego dla ludzkości – trzeba być optymistą

Pozwolić sobie na głupotki

Tak więc, jak już wspominałem w poprzednim poście: Projekt TY2S ruszył. Tak naprawdę, wystartował wczoraj. Dziś jest kontynuacja. Drugi dzień mojego przedsięwzięcia.

Teraz muszę być konsekwentny. I, co by się nie działo, tysiąc słów (albo i więcej) dziennie napisać. Tak, to będzie także dla mnie próba. Sprawdzian, czy mój niegdyś słomiany zapał dziś już się tak szybko nie wypali. Nie spłonie w kilka chwil.

Jedną piątą dziennego projektu już wykonałem kilka godzin temu. Jeszcze około 60 słów i wykonam 1/3 dziennego projektu. Także jest nieźle. A to, że znów piszę o niczym – to nieważne. Przyjdzie taki czas, że zacznę pisać na poważne tematy. Zresztą: myślę, że moje publikacje dla internetowej gazety są w miarę poważne. A więc tutaj mogę sobie pozwolić na głupotki. 

TY2S Projekt rozpoczęty

Wczoraj założyłem sobie, że zrobię tysiaka, no i udało się – zrobiłem tysiaka. To prawie tak, jakbym zarobił tysiaka. I mam zamiar robić takiego tysiaka każdego dnia aż do piątku. Łącznie z piątkiem. I wiecie co? Mam nawet nazwę dla tego – nazwijmy to – projektu. Oto ona: Tysiąc Słów Projekt.

Skrót będzie brzmieć: Te-Igrek-Dwa-eS. A będzie pisany w ten sposób: TY2S. Wyjaśnię, dlaczego właśnie tak, a wyjaśnię po to, żeby każdy zrozumiał. A więc mamy: Tysiąc Słów Projekt. Skrót od „tysiąc” to tys. Skrót od słowa „słów” to literka s. Czyli mielibyśmy TYSS – właśnie taki skrót dla „Tysiąc Słów”. Ale zamiast dwóch literek s, wolę wstawić dwójkę przed literkę s – co będzie znaczyć, że są one dwie. Ależ to pogmatwałem. Aha, jeszcze jedno: od słowa „projekt” nie tworzę skrótu. Tak więc mamy:  TY2S Projekt.

Być może nazwa jest głupkowata. Być może jest też mało ambitna. Ale powstała ona u mnie w głowie – ona i skrót od niej – jakieś 6 lat temu. Wtedy TY2S Projekt znaczyło coś zupełnie innego. Ale wczoraj w nocy – a może było to już dzisiaj – gdy leżałem w łóżku, przypomniał mi się skrót TY2S i jego nazwa.

Przypomniał mi się i postanowiłem zastosować TY2S Projekt do tego co robię teraz. Czyli do mojego postanowienia. Postanowienia, że do piątku – łącznie z piątkiem 29 listopada – będę pisał dziennie co najmniej tysiąc słów. Tak więc: TY2S Projekt – dzień drugi rozpoczęty.

sobota, 23 października 2010

Pisanie o niczym po raz enty

Chyba znów muszę pisać o niczym. Tzn. mogę o czymś, ale pisał będę o niczym. Czemu? Dlaczego? Ano dlatego, iż uważam, że jeśli chce się pisać o czymś – to powinno pisać się ładnie, składnie i poprawnie. Jeśli chce się pisać na jakiś ważny czy też istotny temat – trzeba się do pisania ewidentnie przyłożyć. A to m.in. po to, by czytelnik zrozumiał, o co nam chodzi. Ja nie będę pisał ani ładnie, ani składnie, ani tym bardziej poprawnie. Dlatego wybieram temat: pisanie o niczym. Wiem, zdaję sobie z tego sprawę: brak mi warsztatu. Pod tym względem jestem niemalże przeciwieństwem Feliksa W. Kresa – który warsztatowo stoi na bardzo wysokim poziomie. Tak więc Feliks W. Kres – bardzo wysoko; Przemysław Rafał Wieczorek – bardzo nisko. Tak to jest z moim warsztatem. Chociaż przy pisaniu tego tekstu, właśnie teraz, niemal przed chwilą przyszła mi do głowy pewna myśl. I wiem, że myśl ta jest bardzo bezsensu. Ale napiszę – mimo wszystko – tę myśl. Jeśli mój warsztat jest diametralnie różny pod względem poziomu literackiego od warsztatu Feliksa W. Kresa – to, Drodzy Państwo, aby nie powinno być tak: Feliks W. Kres – bardzo wysoko; Ja – nie bardzo nisko. No bo mamy tu wyrażenia przeciwstawne: wysoko – nisko; bardzo – nie bardzo. Taka mała nadzieja dla mojego warsztatu. Bo przecież: nie bardzo nisko to lepiej niż bardzo nisko. Kochani, wiem, że to głupie. I śmieszne w ogóle. Ale muszę przecież jakoś poprawiać swój warsztat. Więc piszę: o niczym.

Jutro jest niedziela. A więc dzień „wolny”. Dzień „wolny” znaczy, że człowiek będzie miał trochę więcej czasu. A że ja jestem człowiek – to będę miał więcej czasu. A to, że będę miał więcej czasu, znaczy, że będę wreszcie mógł pomyśleć, zastanowić się głęboko, a potem usiąść i napisać nie tekst o niczym, a tekst o czymś. Napisać taki tekst, który ktoś będzie chciał czytać. Tylko, o czym mówiłem już w poprzednim poście: żeby napisać dobry tekst, trzeba nad tekstem popracować. Tak więc: jeśli będę chciał napisać dobry tekst, na pewno nie opublikuję go jutro, bo dobry tekst musi odleżeć. Zresztą: o czym ja marzę! O dobrym tekście? Ponoć marzenia się spełniają. Spełniają się. Tylko są warunki do tego, aby marzenia się spełniły. Przede wszystkim bardzo trzeba chcieć, żeby marzenie się spełniło. A potem robić wszystko, by zrealizować to marzenie. I nie wątpić. Wiara jest bardzo ważna. Bo jeśli człowiek mocno w coś wierzy – to wreszcie musi się coś stać… Może  to, że to, w co wierzy, stanie się rzeczywistością.

Tutaj chyba podobnie rzecz się ma z pacjentami szpitali psychiatrycznych. Ktoś wierzył niezachwianie, że jest Napoleonem. Wierzył tak mocno, że nie słyszał głosów swoich znajomych, którzy powtarzali mu, że nim nie jest. Wierzył w to, że jest Napoleonem, aż wreszcie nie mógł normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Bo Napoleon to musi zorganizować wojsko, a potem walczyć. Napoleon nie pracuje przecież na budowie. Aż wreszcie zamknęli człowieka. Zresztą: trochę wiem, jak to jest z tą wiarą. Jeśli wierzymy w coś, co nas buduje i rozwija – to świetnie. Ale jeśli np. zacznie nam się wydawać, że cały świat jest przeciwko nam, a wszyscy ludzie wiedzą, co myślimy i wiedzą, że jesteśmy przegrańcami i właśnie tak nas traktują, jak przegrańców i jak śmieci – i jeśli w to wszystko uwierzymy – to kaplica. Sto razy lepiej jest wierzyć, że jest się Napoleonem.

Dobrze, że... czyli znów tytuł nieadekwatny do tekstu i głupkowaty. Ale co tam!

Dobrze, że jesień daje nam jeszcze trochę słońca. Kiedy świeci słońce – człowiek jednak funkcjonuje trochę lepiej. Nie to, żeby źle funkcjonował wtedy, gdy pada deszcz. Bo nawet w najbardziej deszczową i ponurą pogodę można funkcjonować dobrze. Można czuć się świetnie nawet wtedy, gdy pogoda jest pod tak zwanym psem. Ale wyjaśnię to w ten sposób: Dajmy na to, że człowiek funkcjonuje na super wysokich obrotach podczas deszczowej i ponurej pogody. Ale gdyby tylko wyszło słońce, to te obroty wskoczyłyby na jeszcze wyższy poziom. Tylko dlatego, że wyszło to słońce.

Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem często monotonny na swoim blogu. Piszę znów o tym samym. Albo piszę znów o niczym. Tak to jest – niestety. Tzn. chyba nie niestety. Traktuję mojego bloga jako miejsce, w którym mogę pisać o wszystkim, o czym chcę - nawet o głupotach. Mój blog jest polem czy też miejscem, na którym mogę trenować swoje pisanie. Zamieszczam tu teksty niedopracowane. Niektórych często nie czytam nawet drugi raz. Po prostu piszę, a potem to publikuję. A jak wszystkim widomo, aby tekst stał na jakimkolwiek poziomie literackim – należy nad nim pracować. Czytać go, czytać, czytać, poprawiać, poprawiać, poprawiać... I tak do momenty, aż stwierdzimy, że nadaje się do publikacji. Ja z tymi tekstami tak nie robię, więc… efekty widać gołym okiem.

Tekst powinien też odleżeć kilka dni. Po np. dwóch tygodniach powinniśmy go otworzyć i przeczytać. Ale dwa tygodnie to jest chyba takie minimum w przypadku tekstów poważnych. Często jest tak, że gdy przeczytamy po dwóch tygodniach nasz tekst – zauważamy w nim sporo błędów, których na początku w ogóle nie dostrzegaliśmy. No… Jeśli dobrze pamiętam – a wyczytałem to gdzieś – ponoć Jack London pisał 4000 słów dziennie, a poza tym pracował jeszcze ciężko fizycznie. Jeśli to prawda i jeśli dobrze pamiętam – to należy się Londonowi wielki szacunek. Wyobraźcie sobie, że ten tekst, który właśnie czytacie, ma około 300 słów. Pisać 4000 słów dziennie to bardzo dużo. I jeszcze pracować do tego ciężko fizycznie.

Postanawiam sobie, że od dziś będę pisał tysiąc słów dziennie. I tak do piątku. Tzn. co najmniej tysiąc słów dziennie. Zaczynam od dziś i kończę w najbliższy piątek. Od piątku, zobaczymy jak będę się czuł na siłach, zwiększam ilość słów pisanych dziennie. Oczywiście pewnie nie wszystko, co napiszę, opublikuję. Ale co by się nie działo – będę pisał po co najmniej tysiąc słów dziennie, i tak do piątku.

Póki co, w tym momencie – kończę powoli mój tekst. I, jak mówiłem w poprzednim poście: publikuję go na obydwu blogach. Tekst ten to ponad czterysta słów. Wcześniej napisałem około stu słów. Więc połowę – 500 słów – mam zrobioną. Jeszcze jedno pięćset, a może nawet więcej – i będę zadowolony niezwykle.

Ron Paul dla Johna Stossela 3/3: amerykańskie wojny


Polecam ten filmik. Facet naprawdę mądrze mówi.

Na dwóch blogach

Od tej chwili będę publikował w dwóch moich blogach. Nie wiem czemu ostatnio Onet.blog.pl coś mi się „chrzani”. Nie wszystkie moje posty są publikowane na facebooku – to po pierwsze. Po drugie: zmiany, jakie wprowadzam w moim tekście, nie są później uwzględniane przy publikacji. Np. robię literki czcionką wielkości „3”, a po opublikowaniu ta czcionka się zmniejsza. Tak więc od tej chwili moje publikacje będą na dwóch blogach. Tak więc blogger nie będzie też taki merytoryczny, jak zapowiadałem. 

czwartek, 14 października 2010

Jack Cole o narkotykach (1/3)

Znalazłem w Internecie ciekawy filmik, który świetnie pasuje do naszych czasów i do sytuacji naszego kraju – dokładniej do problemu, jaki mamy z dopalaczami. Były funkcjonariusz policji z USA, Jack Cole, który jakiś czas temu pracował w oddziale antynarkotykowym (dokładniej zobaczycie na filmie) – powie, czemu narkotyki powinny być legalne. Mówi to w sposób, który powinien trafić do każdego, a przede wszystkim powinien trafić do naszych władz, by pomóc rozwiązać ten problem. Przypomina, podając niektóre dane liczbowe, co się stało, kiedy prezydent Nixon wytoczył wojnę narkotykom. Zresztą, popatrzcie sami. Film jest dosyć długi. Składa się z trzech części. Pierwszą z nich, na zachęcenie, macie poniżej.


środa, 13 października 2010

O co naprawdę powinniśmy się martwić?





To, że człowiek zginie w ataku terrorystycznym, jest dużo mniej prawdopodobne, niż to, że umrze na zawał serca. Jednak ludzie bardziej boją się zamachów, niż tego, że mogą umrzeć na zawał. Dlatego też spokojnie jedzą frytki i hamburgery z McDonald’s, popijając to wszystko Coca Colą, a na deser zamawiają jeszcze lody – i rozmawiają przy konsumpcji, w jakich to strasznych czasach przyszło im żyć, czasach, w których na każdym kroku trzeba się bać o swoje życie. Potem zapalają papierosa, a przy nim dyskurs o niebezpieczeństwach i zagrożeniach, jakie niesie świat – staje jeszcze się żywszy. Na koniec kładą się na tapczanie, by odpocząć, i włączają telewizor, by dowiedzieć się co tam „dobrego” (znaczy: złego) słychać w świecie.

A tam Pani w wiadomościach mówi o kolejnym niebezpieczeństwie, zagrożeniu numer jeden dla świata, jakim jest ptasia grypa. Ale nie mówi, ile tak naprawdę osób zginęło na tę chorobę. A jeśli już mówi – to nie porównuje tego z tym, ile osób ginie w ciągu roku na tę zwykłą grypę. „Zwykła grypa zabija 36.000 ludzi rocznie”. Na ptasią grypę wg danych WHO przez sześć lat zginęły 262 osoby. Czyli łatwo porównać. Ale ludzie nie chcą się szczepić na tę zwykłą grypę. Ludzie boją się ptasiej.

Tysiąc razy bardziej prawdopodobne jest to, że twoje dziecko zginie na basenie, niż to, że zostanie przypadkowo postrzelone pistoletem przez rówieśnika podczas zabawy. Jednak prawie każdy z nas wolałby, żeby nasza pociecha bawiła się w domu, w którym jest basen, niż w domu, w którym rodzice kolegi/koleżanki naszego dziecka trzymają pistolet. Media wolą przedstawić sytuację, w której dziecko postrzela się bronią palną. To, że ginie na basenie, już nie jest takie ciekawe.

Polecam obejrzeć filmik do końca. Może przynajmniej trochę otworzy on nasze oczy, które tak mocno mydlą nam media swoim przekazem. Nie wierzcie czemuś tylko dlatego, że wierzy w to większość. Niech żyje WOLNOŚĆ, NIEZALEŻNOŚĆ, PRAWDA!

wtorek, 12 października 2010

Zaczynamy!


Postanowiłem uruchomić drugiego bloga. Jednak nie po to, by bić jakieś rekordy w ilości ich posiadania. Moja decyzja wynika raczej z tego, że „blogger” ma więcej opcji i możliwości w porównaniu z blog.onet.pl – a tam właśnie bloga już mam. A że mój dorobek „blogowania” na Onecie jest dość pokaźny – chcę zostać i na Onet, kontynuując tamtejsze zapiski. Posiadanie dwóch blogów będzie też dla mnie większą motywacją, by pisać częściej i więcej. Chciałbym także, aby ten blog był bardziej merytoryczny, może bardziej poważny – przez utrzymanie na mniej więcej równym poziomie pisarskim moich tekstów oraz aby poruszane były tu sprawy zbliżone do siebie tematycznie. Ten krótki pierwszy, a właściwie drugi już – jeśli licząc wczorajszy – wpis otwiera moje nowe „blogowanie”. Jeszcze tylko dodam na zakończenie: ZACZYNAMY!