niedziela, 30 stycznia 2011

Kto za młodu nie był socjalistą

Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie sukinsynem – te słowa powiedział do mnie pewien Pan, którego skądinąd bardzo cenię i szanuję. Było to ponad dwa lata temu, czyli wtedy, kiedy byłem jeszcze bardzo młody – i, faktycznie, miałem poglądy socjalistyczne, a przynajmniej tak o sobie myślałem. I powiedziałem o swoich lewicowych poglądach temu Panu, ujmując to w następujące słowa: chyba jestem socjalistą. Pan skwitował to słynnym zwrotem, którego jeszcze wtedy nie znałem, a który tu przytoczyłem na początku akapitu.

To temat rzeka. I poruszę go przy innej okazji.  Lecz – mogę powiedzieć, że – dziś słucham z uwagą tego, co mówi prof. Bogusław Wolniewicz. Oglądam filmiki na YouTube ze Stanisławem Michalkiewiczem – czytam felietony, które ten Pan pisuje. Przeczytałem dwie i zaczynam czytać trzecią książkę Rafała Ziemkiewicza. Co dzień sprawdzam wpisy na blogu p. Korwin-Mikkego. A UPR i WiP wydają mi się być jedynymi partiami, które mają sensowny program i które chcą w naszym państwie coś naprawdę zmienić.

Kiedy miałem poglądy lewicowe – deklarowałem się także jako zagorzały wróg KRK. Podczas rozmów z osobami popierającymi KRK – miałem tendencję do tego, by wytykać religii katolickiej obłudę i wszystko co najgorsze. Jakże denerwowałem się, gdy słyszałem wypowiedzi przedstawicieli Kościoła w TV! Jedno mówicie – co innego robicie. Hipokryci – myślałem. I myślałbym tak nadal i walczył nadal bym z Kościołem, gdyby nie przyszedł do mnie ten moment, w którym uświadomiłem sobie – właśnie m.in. dzięki osobom, które wymieniłem akapit wyżej, i jeszcze wielu innym – że Kościół nie narzuca nikomu wiary siłą. Jeśli chcesz – to wierzysz. Jeśli nie chcesz – to nie wierzysz.

Inna sprawa jest taka, że nikt nie zamknie przedsiębiorcy, jeśli ten nie będzie dawał na Kościół swoich pieniędzy. Natomiast jeśli nie zapłaci państwu podatku i innych składek, może być różnie. Mogą go nawet posadzić, mają takie prawo, jeśli dług wobec państwa będzie wielki. Cóż za paradoks: ale nikt nie posadzi rządzących za to, że zadłużają kraj i obywateli. Nikt nawet nie ma prawa im tego zabronić. Są bezkarni.

 Tak więc: po co tracić siłę na wojowanie z religią? – zadałem sobie to pytanie, i walki zaprzestałem. (Używam tu zwrotów walka, wojowanie, wojna – ale oczywiście wszystko to robiłem na małą skalę. Czasem prowadziłem bitwy tylko i wyłącznie w swoich myślach.)

Niech ateiści z tym walczą. Niech walczą z Kościołem i Bogiem – czyli czymś, czego według nich nie ma. To ich działka. A bronią niech tego teolodzy. Ale jeśli Boga nie ma, jak twierdzą ci pierwsi – to hulaj dusza – piekło też nie istnieje. A więc: róbta co chceta. I żadna kara nie spotka nas po śmierci, a żadna sprawiedliwość nie istnieje. Ja wierzę w Boga i w to, że jest sprawiedliwy, a więc za dobre wynagradza, a za złe karze. Wierzę też w wielką moc, jaką posiada przebaczenie…

To tyle na dziś. Tak w wielkim skrócie. Temat jest „głęboki” i w związku  z nim przychodzą mi wciąż do głowy nowe rzeczy i sprawy, o których chciałbym napisać. Lecz musicie mi to wybaczyć, ale nie zrobię tego teraz, a innym razem.


piątek, 28 stycznia 2011

Najwyższy czas! wziąć się do pracy

W Gazecie Edukacyjnej jest już mój nowy artykuł na temat studenckich praktyk pedagogicznych. Piszę w nim o praktykach, które odbyłem na pierwszym roku studiów i o tych, które odbywam teraz – na roku trzecim. Oto link, który odsyła do tego tekstu: http://www.gazeta.edu.pl/Moje_studenckie_praktyki_pedagogiczne_-95_895-0.html.

Dziś wypożyczyłem dwie książki traktujące o jakości zarządzania w placówkach oświatowych. Mam do przygotowania pracę pisemną związaną właśnie z jakością zarządzania w szkołach i innych placówkach oświatowych. Najwyższy czas! wziąć się do pracy. By ukończyć na tuż po weekendzie.

Na następny tydzień muszę także przygotować konspekt zajęć, które poprowadzę potem w Monarze. Mam już świetny pomysł. Zaczynam go realizować. W sumie to nie mogę się doczekać tych zajęć… choć czuję lekki stres.

W poniedziałek, 31 stycznia, wystąpię w programie na TVP Łódź. Nie wiem jeszcze dokładnie o której. Ale na pewno w godzinach popołudniowych. Tutaj także czuję lekki stres, małą tremę, ale wierzę, że wszystko pójdzie po moich myślach. Tych pozytywnych oczywiście (bo one u mnie dominują). W sumie mam być na wizji tylko pięć minut.

Tak więc w ten weekend czeka mnie trochę pracy. Ale myślę, że uda mi się „machnąć” jakiś wpis do niedzieli na bloga. A teraz życzę wszystkim udanego weekendu. Samych pięknych chwil.

środa, 26 stycznia 2011

"Rzymski Katolik Niewierzący"

Kiedy spytano profesora Bogusława Wolniewicza, jaki ma światopogląd, odpowiedział, że można go określić w trzech słowach: „Rzymski Katolik Niewierzący” („Młodzież Kontra…”, rok 2005). Z innej Jego wypowiedzi dowiedziałem się, że nie zaprzecza istnienia Wyższej Inteligencji, lecz po śmierci nie ma nic.

Kiedy ja sam zastanawiam się nad tym, wydaje mi się to być bardzo możliwe. Człowiek umiera, traci świadomość, a potem nie ma nic. Co prawda, podświadomość pracuje nadal: ale cóż z tego, kiedy świadomości już nie ma.

Jezus i wielu mądrych po nim mówiło, że człowiekowi dzieje się według jego wiary. Ja wierzę w to, że jestem nieśmiertelny i że będę żył wiecznie. Póki co: wszystko dzieje się według mojej wiary. Wierzę, że będzie tak już zawsze. Zawsze? Przecież życie wieczne już trwa: tu i teraz!

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Ula i Igor

Kiedy zaczęła się moja fascynacja kobietami starszymi od mnie – nie wiem. Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie swojego życia po raz pierwszy poczułem, że coś mnie do kobiet starszych od mnie ciągnie. Że kobiety starsze ode mnie, kobiety dojrzałe mają w sobie coś, co przyciąga mnie jak magnes.

Kiedy byłem uczniem czwartej klasy podstawówki – podobały mi się nauczycielki, które mnie wtedy uczyły. Ja, młodziutki chłopak, właściwie dziecko, wyobrażałem sobie przeróżne erotyczne sytuacje w roli głównej ze mną no i, oczywiście, jakąś z nauczycielek. Nie były to rzeczy mocno perwersyjne. Zresztą, perwersja to chyba pojęcie względne. To, co dla jednego jest perwersją, nie musi być perwersją dla kogoś innego.

Ale pomińmy podstawówkę. Przenieśmy się dalej – do liceum. To tu po raz pierwszy świadomie poczułem, że lubię dojrzałe kobiety. Pani od geografii, pani od polskiego, pani od historii. Każda z nich miała w sobie coś, co budziło we mnie fascynację. Przede wszystkim był to wiek. To, że były te panie starsze ode mnie – chyba najbardziej mnie w nich „kręciło”. Nie mógłbym tu pominąć pani od biologii, która ewidentnie ze mną flirtowała. (Gdybym miał taki umysł jak dziś, mając lat 30, zostałbym po lekcji, prosząc, aby mi coś wytłumaczyła – a potem zaczął działać!)

Wtedy wydawało mi się to rzeczą niemożliwą, żeby 30-letnia kobieta mogła „polecieć” na osiemnastolatka. Dziś – znając trochę życie – wiem, że jest to możliwe – i niekoniecznie ta 30-stka musi być wolna. No, ale pewnych zasad się nie łamie. To także zrozumiałem z wiekiem.

Dziś sam mam żonę i dójkę dzieci. Nie chciałbym, by inny facet dotykał w sposób intymny „moją” kobietę. Postępuj w stosunku do innych tak, jakbyś chciał, żeby postępowano w stosunku do ciebie – to jedna z zasad, której przestrzegam. Ale: jest tu także drugie dno. Jeśli jakaś kobieta pozwala się dotykać innemu facetowi, mając męża i udając, że go kocha – to znaczy, że nie jest warta jego miłości. Zresztą, w drugą stronę działa to bardzo podobnie.

O ile mój flirt z panią od biologii był tylko i wyłącznie flirtem i nigdy nie posunął się dalej – to już z panią od matematyki było zupełnie inaczej. Kiedy byłem jeszcze w LO, nigdy jakoś specjalnie mnie ta pani nie fascynowała. Owszem, była ładna – nie powiem, że nie. Ale generalnie mnie się podoba większość kobiet. Nie dlatego, żebym był jakimś erotomanem (choć czasem się zastanawiam, czy tak nie jest…), ale dlatego, że kobiety to po prostu płeć piękna. I każda z nich ma w sobie coś, co jest piękne. Raz będzie to ciało, raz umysł, innym razem serce.

Teraz opowiem, jak to było z tą panią od matematyki. Jeszcze gdy byłem w liceum rzadko miałem fantazje w roli głównej z jej udziałem. W sposób erotyczny częściej myślałem o innych nauczycielkach. Nie powiem: na pewno kiedyś coś tam sobie wyobrażałem, że ja i pani od matmy robimy coś razem w łóżku – przepraszam: raczej na biurku w szkole po zajęciach. Ale fantazje z udziałem pani Uli – bo tak ma na imię ta pani – mojej nauczycielki od matematyki – należały do rzadkości.

Pani Ula, kiedy byłem jej uczniem – i miałem lat 18 – miała lat prawie 40. Kiedy pewnego pięknego dnia całkiem przypadkiem spotkałem ją na „mieście” miałem lat 21, a więc ona była już po 40-stce. Nie wiem dokładnie – mówię na tak zwane „oko”, w przybliżeniu. Było to w zimę. Szedłem przez miasto. Chodnikiem, po którego bokach leżały kupki odgarniętego śniegu.

Tak szedłem – nie pamiętam gdzie, nie pamiętam też o czym myślałem. Zza rogu wyszła nagle pani Ula. Ubrana w czarną, krótką skórzaną kurtkę, spódnicę ciemno-granatowego koloru, ciemne rajstopy oraz czarne kozaki do kolan. W rękach niosła dwie reklamówki z zakupami. Na głowie naciągniętą miała zimową wełnianą czapkę, na nosie okulary w czarnych oprawkach.

- Dzień dobry – zagadałem.
- O, witam, Igorze!

Od tego momentu pamiętam świetnie wszystko, co się działo. Rozmawialiśmy przez chwilę, stojąc na chodniku, na rogu ulic, przy sklepie papierniczym.

- Powiedz, Igorze, co u ciebie? Studiujesz?
- Tak, pani Ulu. Filozofię na Uniwersytecie.
- O, naprawdę! A nigdy ci nie mówiłem, że filozofia to mój konik.
- Myślałem, że matematyka?...
- Matematyka jest dobra, bo uczy logicznego myślenia, wyciągania wniosków. Lecz moim ulubieńcem, a raczej ulubienicą jest filozofia.
- Hm, to ciekawe!
- Wiesz co, Igorze: zapraszam cię do mnie na kawę. Na zewnątrz zimno i nieprzyjemnie. Chodźmy.

I ruszyliśmy w stronę Nowego Osiedla. Szliśmy tak przez jakieś 10 minut. Kiedy doszliśmy do zielonego bloku, podeszliśmy do klatki schodowej, a pani Ula wyjęła klucze, które miała w czarnej, skórzanej torebce zawieszonej na ramieniu. Oczywiście, siatki z zakupami niosłem ja.

Po drodze przyjrzałem się nieco pani Uli i stwierdziłem, że jest to naprawdę fajna kobieta. Niska i zgrabna. Poza tym porusza się w wyjątkowy sposób – z dystynkcją i elegancją.

Weszliśmy na górę. Mieszkała na drugim piętrze. Znów przekręciła klucze w zamku, otwierając drzwi. Stanęliśmy za chwilę w niewielkim przedpokoju. Zdjąłem kurtkę, potem rozwiązałem i ściągnąłem buty. Pani Ula zrobiła to samo. Pod kurtką miała granatowo-białą garsonkę. Co było dalej – dziś już nie powiem. Może kiedyś, gdy przyjdzie mi ochota, by opisywać sytuacje typowo intymne, które działy się potem. A zaczęło się już w przedpokoju… 

niedziela, 23 stycznia 2011

Co zabiera nam wolność

Dziś niedziela. Nie mam zajęć na uczelni, więc postanowiłem, że odwiedzę kościół. Jestem katolikiem – ponad 25 lat temu zostałem ochrzczony, za niecałe pół roku będę bierzmowany. Trochę późno, ale – jak to się mówi – lepiej późno niż wcale. Myślę, że lepsze to niż apostazja, którą poważnie rozważałem w pewnym momencie swojego życia. To wtedy, kiedy zainteresowałem się historią Kościoła katolickiego. Prześledziłem ją – w sumie pobieżnie, ale wystarczyło mi to, by zwątpić w istnienie Boga.

Dla jasności: dziś wierzę w Boga, jestem katolikiem, choć nie twierdzę, że jedyny i prawdziwy Bóg mieszka tylko w tym Kościele. Powiem więcej, myślę, że Bóg jest ponad wszelkimi wyznaniami i religiami, że Bóg mieszka w naszych sercach. Nie utożsamiam się z doktryną Kościoła katolickiego, jednak nie widzę żadnego powodu, by nie iść do kościoła i nie uczestniczyć w mszy – nic na tym nie tracę, jedynie mogę zyskać. Ktoś powie: ale oszukujesz w ten sposób siebie, robisz coś w brew własnej woli – nie uznajesz doktryny Kościoła katolickiego, a idziesz na mszę. Ktoś jeszcze powie: jak to nic nie tracisz? A czas?! Nie szkoda ci czasu?! Przecież msza trwa godzinę, dodać do tego jeszcze czas na dojście i powrót z kościoła – to co najmniej dwie godziny, przy dobrych wiatrach.

Odpowiadam: Nie oszukuję siebie. Jestem wobec siebie jak najbardziej uczciwy i szczery. A czasu, który spędzam na mszy, nie marnuję. Wprost przeciwnie. Ceremonia mszalna to dobry moment na kontemplację. Co z tego, że modlitwę „Wierzę w Boga…” wymyślano i poprawiano kilka wieków po narodzeniu Chrystusa. Co z tego, że są fragmenty Pisma Świętego, które sieją wątpliwości w to, że Jezus jest Bogiem. Co z tego, że kult Matki Boskiej został uznany – o ile dobrze pamiętam – ok. 4-ego wieku po narodzeniu Chrystusa. Co z tego? – pytam. Wiem, że w doktrynie Kościoła katolickiego jest wiele rzeczy, które trudno przyjąć i je uznawać jako prawdziwe, bo – powód ważny – wymyślili je tylko ludzie – i czasem mieli w tym jakiś prywatny interes, nie kierowali się prawdą.

Wiem o tych wszystkich – nazwijmy je: kontrowersyjnych sprawach i wierzeniach KRK. Ale nie muszę ich uznawać czy też podzielać. Wierzę, że Bóg jest ponad religiami. Do kościoła idę po to, by pokontemplować. Nie widzę żadnego powodu, by tam nie pójść. A strata czasu? Ależ skąd! To dobry czas, by pobyć z samym sobą, zastanowić się nad życiem, przemyśleć niektóre sprawy. Te ważne sprawy – dotyczące egzystencji.

Dziś ateiści (przypominam, że sam prawie nim byłem przez moment) zastanawiają się nad tym, czy Bóg istnieje. Podważają Jego istnienie. Znajdują dowody na to, że Boga nie ma. W sumie to nie ma żadnych racjonalnych dowodów na to, że Bóg jest. Podobno. Ja tam się na tym nie znam. To sprawa dla teologów.

Kiedyś byłem już też po tamtej stronie barykady. Zwałem siebie racjonalistą. Myślałem: faktycznie, Boga raczej nie ma. Ale potem się przebudziłem. Pomyślałem: nie fajnie by było, gdyby Boga nie było. Człowiek umiera, a potem nie ma nic. Wszystko się kończy. Przestaje istnieć nasza świadomość i my przestajemy istnieć definitywnie. Nie podobało mi się to.

Ateista to ktoś, kto walczy całe życie z czymś (Bogiem), czego według niego nie ma. Wiem, że trochę to naciągane. Lecz wielu ateistów przez większość swego czasu próbuje zdewaluować albo kompletnie zniszczyć poglądy na istnienie Stwórcy. „Nie wierzę w Boga, bo nie wierzę w krasnoludki” – mówią. No okej, jeśli tak myślą, to ich sprawa. Dziwię się tylko temu, że poświęcają na to tak wiele czasu i energii. Tracą tyle mocy, by udowodnić, że Boga nie ma. Po co? – pytam. Czy to, że ktoś wierzy w Boga, tak bardzo im wadzi? Czy ktoś tym, że wierzy w Boga, robi krzywdę jakiemuś niewierzącemu? Ateiści, nie wierzcie w Boga. To Wasza sprawa. Ale po co namawiacie innych, by też przestali wierzyć? Skończyły się już czasy świętej inkwizycji. Dziś nikt siłą do chrześcijaństwa nikogo nie zmusza. Nikt cię nie zabije, jeśli nie wierzysz w istnienie Stwórcy. Islam, owszem, ale to inna sprawa. Nie czuję się na tyle mocny w tym temacie, by w niego wnikać.

Kiedyś – trochę ponad rok temu – denerwowałem się strasznie, że Kościół katolicki to jedna wielka ściema, wykorzystująca naiwnych ludzi. Irytowało mnie to, że księża to hipokryci, mówiący jedno, a robiący zupełnie coś innego. Wykorzystujący naiwność mojej babci, która w każdą niedzielę idzie do kościoła i słucha tych dyrdymałów, które prawi ksiądz – potem rzuca pieniążek na tacę, z myślą, że dzięki temu będzie zbawiona. Ach, jakże mi to spokoju nie dawało! Do pewnego czasu.

Zastanowiłem się. Stwierdziłem: no tak, faktycznie, Kościół nie do końca może jest autentyczny i szczery, ale przecież nikogo nie zmusza, by się z nim zgadzać. Jeśli chcesz iść do kościoła – idź, to twoja sprawa. Jeśli nie masz ochoty uczestniczyć w mszy – dobrze, zostań w domu, to także twoja sprawa. I nikt nie będzie cię szykanował za to, że do kościoła nie poszedłeś. Nie spotka cię żadna surowa kara czy jakaś inna konsekwencja. Ewentualnie ksiądz wygłosi cię z ambony, że na mszy nie widać cię od twojej pierwszej komunii. Ale, spokojnie, raczej nie zrobi tego z nazwiska.

Na tacę także dajesz tylko od serca. Nikt ci tego nie nakazuje. Nikt nie zmusza cię, byś „dał Bozi pieniążek”. Natomiast – i tu jest setno sprawy – Rząd nie pyta ciebie, czy chcesz, czy nie chcesz – zabiera bez pytania prawie 40% tego, co zarobiłeś. Gdy sobie to uświadomiłem – moja złość do Kościoła zniknęła, jakby ręką odjął. A co mi przeszkadza Kościół? Dziś już – nic. Choć nie utożsamiam się z jego doktryną. Nie znaczy to, że będę z nim walczył, jak to chciałem robić jeszcze ponad rok temu. Walczyć tylko dla jakieś nie do końca jasnej idei.

Twierdzę, że są ważniejsze od tego sprawy. Jakie? Wolność! Kościół nie zabiera nikomu wolności. Jeśli chcesz, możesz od Kościoła odejść w każdej chwili. Uczynić apostazję. Jeśli nie chcesz – nie musisz dawać na tacę. Powiesz, że nie chcesz – i już! Czemu? To twoja sprawa! Nikt nie nakazuje ci też, abyś wierzył w Boga.

A czy ktoś kiedyś ciebie spytał, czy chcesz oddać 40% swoich ciężko zarobionych pieniędzy? Pytał cię ktoś, czy twoje dziecko będzie miało co zjeść, jeśli oddasz to 40%? Nikt cię o to nie pytał! Masz oddać – i koniec! Nie masz tu nic do powiedzenia. A jeśli nie oddasz, to cię naliczą, i pójdziesz siedzieć. Ktoś kiedyś powiedział, że Kościół to legalna mafia. Kościół? Czy kiedyś Kościół ci coś nakazał, a jeśli tego nie spełniłeś, ukarał cię surowo? Kościół nie ma takiego prawa, Państwo – tak.

Chcą walczyć o równe prawa dla gejów, lesbijek, transseksualistów. Facet w sukience stoi na ulicy, w ręku trzyma parasolkę, ma doprawiane włosy i cycki chyba też. I mówi – piskliwym głosem –  że społeczeństwo musi to zrozumieć, że związek może się składać się z dwóch facetów, a jeden z nich będzie odgrywał rolę kobiety. Chłopie – odpowiadam mu tutaj – a raczej babo-chłopie, mnie nie interesuje wcale co ty robisz w domu, kiedy nikt nie patrzy. Twoje sprawy intymne – to twoja sprawa. Ale czemu mają patrzeć na to inni? Patrzeć, jak paradujesz w sukience przez miasto, niedaleko piaskownicy, w której bawią się dzieci?

Mam kilku znajomych, którzy są homoseksualistami i, wierzcie mi, bardzo ich szanuję i cenię. Nie obchodzi mnie, co robią w sypialni. To ich, i tylko ich sprawa. Bo w człowieku ważne jest człowieczeństwo i to, jaki jest. I wiecie co? Tych homoseksualistów, których znam, nikt normalny i o zdrowych zmysłach nie szykanuje i nie prześladuje. Nikomu, kto ma poukładane w głowie, nie przeszkadza, że ktoś ma inną orientację seksualną. Seksualną – podkreślam – bo tu chodzi o sprawy seksualne!

Ktoś pisał już o tym (cynicznie), że teraz czas, by zorganizować marsz onanistów. Lubimy się onanizować, więc zorganizujmy marsz, niech społeczeństwo o tym się dowie. Może nauczymy ich paru nowych technik masturbacji – a czemu nie!

Znów poruszyłem „temat rzekę”. Napiszę jeszcze o tym nie raz. Teraz, bo czas mnie goni, tutaj kończę. 

sobota, 22 stycznia 2011

Żyć w sercach i umysłach wielu

22-ego stycznia roku 1921-ego przyszedł na świat Krzysztof Kamil Baczyński. Odszedł z tego świata dość szybko, bo w roku 1944, w letnim miesiącu – sierpniu. Czyli przeżył niespełna 24 lata. Przychodzą mi teraz do głowy słowa, których autora nie kojarzę niestety, ale które pasują tu świetnie. „Tylko dobrzy umierają młodo”. Jednak Fryderyk Nietzsche wyraził to jeszcze piękniej: „Ulubieńcy bogów umierają młodo, ale potem żyją wiecznie w ich towarzystwie”.

Krzysztof Baczyński zdążył napisać mnóstwo wierszy. Chwała Mu za to. Dał tym samym przykład, jak żyć. Pisał szybko, pisał dużo, łapał każdą chwilę, jakby wiedział, przeczuwał, że niebawem ten świat może opuścić. „Żyjmy tak, jakby jutra miało nie być”.

Istnieje pewien rodzaj medytacji. A właściwie kilku medytacji czy też kompletacji, a każda z nich dotyczy śmierci i podobna jest do innej.

Przyznam się, że próbowałem każdej, a efekty – jeśli człowiek włoży w to serce – są naprawdę imponujące. Jedna z medytacji polega na tym, by wybrać się na spacer – na cmentarz. Najlepiej jak cmentarz jest pusty i nie ma na nim żywej duszy (choć dusz na cmentarzu jest ponoć sporo). Przechodzimy się powoli, spacerem, między grobami. Zatrzymujemy się przy jakimś – stajemy na chwilę bez ruchu. Patrzymy na nagrobek. Przypuśćmy, że widzimy osobę, a raczej „dane” na temat osoby wykute w marmurze. Urodził się w roku 1901, zmarł w roku 1982. Odszedł z tego świata ponad 30 lat temu, a więc nie znamy go, nie mogliśmy znać – nie było nas jeszcze wtedy na świecie. Jednak słyszeliśmy kiedyś z opowieści, że był to dobry, honorowy człowiek, który zawsze służył pomocą, jeśli ktoś go o to poprosił.

No i co? No i to, że: nikt nie pamięta, że kiedyś coś tam mu nie wyszło (temu zmarłemu). Nikt nie pamięta, że był smutny, bo powiedział komuś coś przykrego. Nikt nie pamięta i nie wspomina, jak „spalił buraka” – bo bardzo się bał, stresował, tremował – na pierwszym publicznym wystąpieniu z okazji inauguracji roku szkolnego. Nikt nie pamięta, że martwił się, bo dziewczyna „dała mu kosza”. Nie wiem, czy mnie rozumiecie, czy dobrze i zrozumiale się wyrażam. Ale tak w skrócie, chodzi tu o to, byśmy nie przejmowali się głupotami i małymi porażkami, ponieważ kiedyś i tak nie będą one wcale istotne. Nawet te wielkie porażki pójdą w zapomnienie. Wiecie, co ludzie będą pamiętać? To, że sobie z tymi problemami poradziliśmy, że wyszliśmy z nich z twarzą, że pokazaliśmy światu i ludziom, że jesteśmy niezniszczalni i – o paradoksie! – nieśmiertelni, chociaż już umarliśmy, odeszliśmy z tego świata.

Ważne byśmy postępowali tak, by później ktoś miał mnóstwo tych pozytywnych, dobrych wspomnień związanych z naszą osobą. By jak najwięcej ludzi pamiętało nas z tego, co dobrego zrobiliśmy dla świata. I właśnie tak pamiętać nas będą ludzie!

Teraz druga, krótka kontemplacja, którą najlepiej wyrażają słowa polskiego rapera Piha: „Przemyśl… i tak pójdziemy do tej samej ziemi”. Wszyscy, bez wyjątku. Komentować tego nie trzeba. Myślę, że ta kontemplacja jest aktualne na kilku poziomach. Dla każdego może znaczyć coś innego. Zastanów się przez chwilę nad tym.

Jeszcze jedna, piękna medytacja, która została opisana wiele razy przez różnych wielu autorów. Podkreślam, że jest to medytacja, a więc przyjmujemy pozycję, jak do medytacji – kładziemy się na plecach lub siadamy w pozycji kwiatu lotosu albo w pozycji faraona (proszę wybaczyć, „Prawdziwi Medytatorzy”, jeśli nazwałem te pozycje mało-fachowo, ale nie jestem tu specjalistą). Wprawimy się w stan odpowiedni do medytacji, wyciszamy się, liczymy, wizualizujemy kolory itp. (jeszcze raz, „PM”, proszę o wybaczenie – z wiadomych względów).

Teraz wyobrażamy sobie nasz pogrzeb. Spokojnie, to nic strasznego, wszystko na luzie. Możemy sobie przedstawić w myśli mszę, którą odprawia ksiądz, ludzi, którzy są na niej obecni, pogodę, która jest wyjątkowo piękna, świeci słońce, niebo jest błękitne, słychać śpiew ptaków (przecież odszedł z tego świata dobry człowiek). Ja, podczas tej medytacji, słyszałem także muzykę, która grała podczas ceremonii pogrzebowej – melodię wzruszającą i „dodającą skrzydeł”.

Teraz najważniejszy etap medytacji. Wyobraźmy sobie, że kilku uczestników pogrzebu wygłasza przemówienie pożegnalne na naszą cześć. Najpierw wchodzi na mównicę ktoś z naszej bliskiej rodziny i mówi, o tym jacy byliśmy, co najbardziej w nas lubił i cenił, czego najbardziej będzie mu brakowało. Potem wchodzi ktoś z dalszej rodziny – i także wspomina nas w podobny sposób. Potem na mównicę wchodzi ktoś z naszych bliskich, a potem dalszych znajomych. Potem ktoś z naszej pracy, ze szkoły, z podwórka, na którym się wychowaliśmy i tym podobne – ze wszystkich miejsc, gdzie nas znali. Oczywiście, wyobrażamy sobie, co i w jaki sposób mówi o nas każdy z tych mówców. Co w nas cenił, co lubił, czego będzie mu brakowało, jak nas będzie pamiętał. Wszystko jasne? Czy teraz wiemy, jak mamy żyć?!!

Krzysztof Baczyński zostawił po sobie mnóstwo wierszy. Dzięki swojej twórczości będzie żył w sercach wielu pokoleń. I choć już nie żyje od ponad pół wieku – jest nieśmiertelny.

środa, 19 stycznia 2011

Piękny limeryk Rumiego

Chodź, chodź, kimkolwiek byś nie był, chodź!
Wierny, niewierny, poganin – cóż to za różnica!
Nasza karawana nie jest karawaną rozczarowań!
Nasza karawana to karawana nadziei!
Chodź – choćbyś tysiąckrotnie złamał dane słowo!
Chodź, mimo wszystko, chodź!

- Rumi

wtorek, 18 stycznia 2011

Robin Hood liberał

Siedzę w wygodnym fotelu. Słucham muzyki. Dobry, polski rap – poezja: Eldo – „Zapiski z 1001 nocy”. Tak a propos, przypomniało mi się: miałem kupić oryginał. Niestety, nie zrobiłem tego jeszcze. Ale zrobię, kupię płytę – obiecuję. Obiecuję sobie. Tu, oficjalnie, przed Wami, Czytelnicy.

Kiedy człowiek zobowiązuje się do czegoś publicznie – szybciej dotrzymuje obietnicy, niż w przypadku gdy obiecuje to tylko przed sobą. Przynajmniej ja tak mam. Chociaż zdarzało się w moim życiu, że zobowiązywałem się do czegoś publicznie, a potem obietnicy nie dotrzymywałem. Przykład: Pamiętam, jak jeszcze paliłem papierosy, często obiecywałem publicznie – przed znajomymi – że od jutra już nie sięgnę po papierosa. Ba, nawet zakładałem się o kasę, że od jutra nie zapalę papierosa. Przychodziło jutro i papierosa zapalałem.

To trochę podobnie jak z artykułem, który właśnie przygotowuję. Artykuł już prawie ukończyłem. Prawie… Dziś spotkałem Redaktora Naczelnego, który powiedział, że w tym tygodniu publikacja. Wróciłem do domu, zjadłem, posłuchałem muzyki… Popisałem chwilę na gg. I wziąłem się do prawdziwego pisania. Szybko napisałem e-maila do redakcji, że prześlę ukończony tekst jutro – na „stówę”. No, i jak zacząłem pisać parę godzin temu – to skończyłem teraz, niedawno. Tekst napisany. Za parę minut naniosę poprawki.

Teraz usiadłem. Chwila wytchnienia. Włączyłem muzykę. Postanowiłem zrobić notkę na bloga. Taką na szybko, jak najczęściej to robię, gdy piszę na bloga. Pewnie gdy jutro będę to czytał, zauważę błędy, ale już nie będę poprawiał. Jakie jest – takie niech będzie – i niech takie zostanie.

Wczoraj, gdy jechałem autobusem przez Łódź, widziałem chłopca idącego chodnikiem, a obok chłopca szedł prawdopodobnie jego dziadek. Chłopiec na oko miał lat 7. Na ramię zarzucony miał łuk zrobiony z drzewa. Wykończony, owinięty na brzegach czarną taśmą. Oczywiście, jak to łuk – napięty był cięciwą. Wyglądał naprawdę solidnie.

Przypomniały mi się stare czasy. Czasy, kiedy byłem dzieckiem. Dziadek robił mi także łuki. Zabawa nimi była najfajniejszą ze wszystkich zabaw, jakie znałem. Solidny łuk i naostrzone strzały wykonane z drewna. Byłem niczym Robin Hood. Kto by wtedy pomyślał, że kiedyś będę liberałem kochającym wolność… 

piątek, 14 stycznia 2011

Być człowiekiem


Napiszę to, co powiedział już pewien Pan (i pewnie jeszcze wielu przed Nim, ale nie będę dziś się w to zagłębiał), a co mocno we mnie trafiło, lecz nie raniąc mnie w żaden sposób, ale wprost przeciwnie – podbudowując mnie raczej, dodając mi niejakich skrzydeł. Otóż: człowiek nie żyje tylko po to, żeby przeżyć! Człowiek ma ideały, za które jest w stanie umrzeć. Oczywiście, nie każdy człowiek jest w stanie umrzeć za ideały, nie każdy dałby radę, ale już sam Luter King głosił, że jeśli nie odnaleźliśmy w sobie czegoś, za co gotowi jesteśmy oddać życie – nie nadajemy się na to, by żyć.

Może z tą śmiercią to trochę za ostro, choć po głębszym zastanowieniu – jest w tych słowach sama prawda, czysta niczym kryształ lub łza. Ale zostawmy teraz śmierć na boku i wróćmy do samych ideałów. Na ich temat także słyszałem bardzo fajne powiedzenie. A słyszałem je z ust tego samego Pana, o którym mówiłem na początku, akapit wyżej. To powiedzonko szło mniej więcej tak: Ideałów tak naprawdę nie ma, ale czemu mielibyśmy nie dążyć w stronę ich zrealizowania! Nigdy też nie przelecimy wszystkich kobiet na świecie, ale czemu mielibyśmy nie próbować! Proszę mi wybaczyć kolokwializm… Ja tylko cytowałem, niedosłownie, tego Pana. Myślę jednak, że mimo swego kolokwializmu, powiedzenie to świetnie oddaje sens dążenia do ideałów. Sam pozwolę sobie dołożyć jeszcze do tej grupy doskonałość. Nikt z ludzi nie jest doskonały i – prawdopodobnie – nigdy nie będzie, ale czemu by w stronę doskonałości miał nie podążać!

Tak więc: człowiek nie żyje tylko po to, żeby przeżyć; człowiek ma ideały i powinien dążyć w kierunku ich zrealizowania; człowiek stworzony został na podobieństwo Boga – powinien się rozwijać, piąć w górę, ku doskonałości. Człowiek to brzmi dumnie. Ale czym właściwie jest człowieczeństwo? Wydaję mi się, że niektóre ze składników człowieczeństwa już wymieniłem. Oczywiście, nie wszystkie! Ale lista jest otwarta: może Wy jakieś znacie? A może macie definicję człowieczeństwa?

Pamiętajcie, że są sprawy ważniejsze od pieniędzy i nie wszystko można kupić. A w życiu nie chodzi o to, żeby się najeść, żeby się dorobić, tracąc przy tym swoje człowieczeństwo. To zbyt duży koszt. W życiu chodzi o to, by być człowiekiem! Powiecie, że to truizm, ale rozejrzyjcie się dookoła siebie, popatrzcie na ludzi, których mijacie na ulicach, spotykacie w autobusach, sklepach, włączcie telewizor, posłuchajcie radia – a zobaczycie, ilu o tym zapomniało… i zaczęło żyć tylko po to, żeby przeżyć. 

środa, 12 stycznia 2011

Eldo- Granice |prod.DonDe| (Teledysk)




Eldo to poeta!

Blog już na Fejsie

Mój stary nowy blog jest już na Facebook-u!

Teraz czas na pracę. Skończyć to, co ważne. Napisać tekst o praktykach studenckich. A raczej dokończyć pisanie – bo większa część jest gotowa.

Warsztat ćwiczyć trzeba – i lekkość pióra też. Przede mną droga być może długa, pełna zakrętów i wybojów, ale warta przemierzenia – chociaż nie wiem, czy gdzieś ma swój koniec – liczę na to, że nie ma, że jest nieskończona. Na razie idę, co będzie, czas pokaże. Przeświadczony jestem, że będzie dobrze. Musi tak być – innych opcji nie widzę, innych opcji nie ma. Praca połączona z wiarą przyniesie pozytywne efekty. Do tego jeszcze optymizm, dobre nastawienie, uśmiech na twarzy, a w sercu i duszy radość. Ta mieszanka to przepis na sukces. Bym zapomniał – jeszcze konsekwencja, silna motywacja – chęć rozwoju. No i, oczywiście, moralność, szczerość, prawda i wolność. Postęp – jakiż ty piękny! A więc do pracy, hej!

wtorek, 11 stycznia 2011

Mój stary nowy blog już działa

Dziś jestem z siebie dumny, ponieważ przez weekend udało mi się uporządkować mojego nowego starego bloga. Przez dwa dni kopiowałem, a potem wklejałem, tyle tylko że w inne miejsca, swoje posty. Blog na Onecie nie będzie już aktualizowany, teraz przenoszę się tutaj – i tylko tutaj będę działać. Jakość zapisków i tematyka, jak już pewnie zdążyliście się przyzwyczaić, będzie przeróżna. Proszę mi wybaczyć, że nie kopiowałem komentarzy do moich postów. Jeśli macie ochotę – komentujcie tutaj, na pewno już Wasze wpisy nie zginą - obiecuję.

Tak więc jeszcze raz witam na moim starym nowym blogu. I zachęcam do czytania. 

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kopie moich postów z onet.blog.pl (32)

 08 października 2010

Ćwiczenia z Psychologii Uzależnień. Prowadzi Pan Magister – Terapeuta ds. uzależnień (nie wiem, czy fachowo to nazwałem). Na zajęciach obecnych jest jakieś ¾ grupy. Ok. 15dziewczyn i jeden chłopak – którym jestem Ja.

W połowie ćwiczeń poruszamy temat, który mnie nieco frapuje od jakiegoś czasu. Mianowicie: „picie kontrolowane”. Czy w ogóle istnieje coś takiego?

Zabieram głos i mówię coś w stylu: Ponoć są na świecie kraje, w których próbuje się tzw. „picia kontrolowanego”. Człowiek uzależniony od alkoholu nie zrywa z nim kompletnie, nie staje się typowym abstynentem, choć przechodzi skuteczną terapię. Próbuje on „picia kontrolowanego”.

Kontynuuję: Słyszałem opinię terapeuty ds. uzależnień, mówiącą o tym, że uzależnienie zawsze wynika z jakiegoś problemu. Tak więc jeśli rozwiąże się ten problem, czy też problemy – można mieć nadal styczność np. z alkoholem, wypić czasem dla towarzystwa, lecz uzależnienie od niego nie będzie tu już żadnym problemem.

Istnieje jednak cośtakiego jak biologia. Ponoć są przeprowadzone badania, z których wynika, że uzależnienie od alkoholu można przenosić w genach. Wiadomo, że nie jest to predestynacja, ale na pewno niektóre osoby mogą uzależnić się od alkoholu szybciej, łatwiej, ponieważ mają to przekazane w genach.

Magister-Terapeuta zaproponował, byśmy podzielili się na dwie grupy: na tych, którzy popierają „kontrolowane picie” i na tych, dla których coś takiego nie istnieje. Wszystkie dziewczyny zgodnie, jednoznacznie stwierdziły, że „kontrolowane picie” jest możliwe. Ja nie opowiedziałem się radykalnie po żadnej ze stron.

Grupa „kontrolowanego picia” argumentowała swoje stanowisko tym, że nikt nie powinien być skreślony czy jakoś tak. Tzn. każdy powinien dostawać drugą szansę. Zgadzam się z tym, że każdy powinien dostawać drugą szansę.

Ale czy picie tak naprawdę jest do czegoś potrzebne? I o jakiej szansie tu mówimy? Bo do czego tak naprawdę służy picie? Do tego, żeby się dobrze bawić. Ale bez alkoholu też można się dobrze bawić, a nawet można bawić się świetnie. Wystarczy pójść na imprezę, na której nie ma alkoholu i zobaczyć, jak te osoby się bawią. Osoby zrzeszone w różnych klubach – typu AA.

I większość z tych osób zgodnie twierdzi: PICIE NIE JEST DO NICZEGO POTRZEBNE! Gdy powiedziałem to zdanie na ćwiczeniach z psychologii uzależnień, dziewczyny, szybko ripostując, spytały mnie: a ty nigdy nie pijesz? Piję – odpowiedziałem – ale picie nie jest mi do niczego potrzebne, a raczej nie jest niezbędne. Poza tym piję rzadko. (Ale za to w jakich ilościach! – tego już nie powiedziałem.)

Później jedna z koleżanek powiedziała coś w stylu: U nas w kraju picie jest nieuniknione. Taką mamy, my Słowianie, tradycję. Tutaj się piło, pije i będzie się pić. Niestety, dziewczyna miała tu sporo racji. Może nie w tym, że picie jest nieuniknione, ale w Polsce picie jest tradycją i piją tu prawie wszyscy. Spotkania towarzyskie odbywają się tylko przy alkoholu. Kiedy umawiasz się ze znajomym lub znajomą – to przeważnie na tzw. „piwko”.

Taka jest tutejsza mentalność. Może czas ją zmienić? Najlepiej zacząć od siebie. Nie powiem, ale też czasem umawiam się na tzw. „piwko”.

Wiadomo, że najlepiej ma się pojęcie o czymś, jeśli samemu się to przeżyło czy też uczestniczyło w tym – chodzi mi o doświadczenie, empirie. Kiedyś paliłem nałogowo papierosy. Ponad dwa lata temu, po wielu próbach, udało mi się zerwać z tym nałogiem. A propos „kontrolowanego picia” mogę coś powiedzieć o „kontrolowanym paleniu”. Akurat w moim przypadku coś takiego się nie sprawdziło. Kiedy tylko próbowałem palić kontrolowanie – wracałem do nałogu. Znam osoby, którym to się udało, lecz nie mnie. To jest jednak sprawa indywidualna. Zależna od charakteru każdego człowieka.

Każdy Alkoholik, który dziś nie pije, powie, że „kontrolowane picie” nie istnieje. Najlepiej porozmawiać z tymi osobami, one mogą powiedzieć na ten temat najwięcej. Możnaby było pisać jeszcze na ten temat wiele, ale tu zakończę.

Powtarzam po raz enty: MOIM ZDANIEM PICIE NIE JEST DO NICZEGO POTRZEBNE! 



09 października 2010

Do Weroniki: Tak, masz rację. (A propos racji mój znajomy powiedział bardzo interesującą rzecz, którą gdzieś kiedyś przeczytał. Coś takiego: z tymi racjami to trzeba uważać, bo nawet zegarek, który nie chodzi, dwa razy w ciągu doby ma rację.)

Ale popieram to, co napisałaś. To na początku może być trudne, ale trzeba nad tym pracować. I świetnie to rozumiem, gdy ktoś czuje ukłucie zazdrości, kiedy osobie, której nie lubi – powodzi się. I jest to pół biedy, kiedy czuje tylko ukłucie, które po niedługim czasie przechodzi. Ale są też takie osoby, które nie umieją sobie poradzić z tą zazdrością, ponieważ zaczyna ona ich dominować. I żyją tak, zazdroszcząc innym sukcesu.


W życiu nie jest tak, że jeśli komuś się powodzi – że jeśli ktoś ma dużo pieniędzy, wielki, piękny dom i pięć nowych samochodów – kryje się zawsze za tym jakaś machlojka. Jeśli będziemy tak myśleć – nic w życiu nie osiągniemy.

Najlepiej skupić się na własnym życiu. Na tym, żeby było dobrze. Stawiać sobie cele, a potem do nich zmierzać. Nie porównywać się z innymi. Ludzie są różni. Każdy jest inny. Człowiek jest wielką indywidualnością.

Jeśli będziemy porównywać się z innymi – zobaczymy, że jedni mają od nas więcej i są od nas lepsi, a inni na odwrót: mają mniej i są gorsi. Tym, co mają lepiej, będziemy zazdrościć, natomiast tych, co mają mniej – będziemy traktowali z góry. Lepiej skupić się na własnym życiu.

Skupić się na własnym życiu. Powiem o tym jeszcze raz, ale to ważne: dobrze jest mieć cele, do których się dąży. Jeśli mamy cel i idziemy w stronę jego urzeczywistnienia, wtedy przestają nas obchodzić niektóre sprawy, sprawy mniej ważne i te nieistotne. Nie obchodzi mnie tak bardzo, co o mnie mówisz, gdy nie słyszę – mam swój cel, który chcę osiągnąć. A to, że o mnie mówisz – to twoja sprawa.

To jest podobnie jak z tym użalaniem się nad sobą i innymi. Ci, którzy najbardziej użalają się nad innymi – są najbiedniejsi. Podobnie jak ci, których interesują sprawy innych – a nie mają poukładanych swoich spraw.

Do Czytelników Bloga:Dziękuję, że czytacie mojego bloga. Dzięki za wszystkie komentarze.


11 października 2010

Powoli kończę czytać „Prywatne życie Alberta Einsteina”. Niezwykle ciekawą książkę, autorstwa Rogera Highfielda i Paula Cartera.

Oczywiście: nie mam zamiaru recenzować tej publikacji. Jednak polecam ją gorąco. A polecam chociażby dlatego, że łamie niektóre stereotypy dotyczące wielkiego fizyka. Największy z tych stereotypów to chyba ten dotyczący edukacji Einsteina w latach młodzieńczych. Ile razy to słyszałem, że Albert był bardzo słabiutkim uczniem, że nie skończył szkoły podstawowej, że nic jako dziecko nie potrafił itp. Gdybym to jeszcze tylko o tym słyszał – to pół biedy, że tak powiem; ale ja nie tylko o tym słyszałem – ja o tym wiele razy czytałem w różnych publikacjach książkowych i nie tylko książkowych. Ale autorzy „Prywatnego życia…” dementują te plotki i mówią, że Albert, faktycznie – był leniwy (jak, niestety, sporo inteligentnych osób), ale wcale w nauce nie był takim słabeuszem, jak niektórzy zwykli twierdzić.

Szczególnie bardzo zainteresowała mnie jedna informacja dotycząca tego fizyka. Albert ponoć był strasznym kobieciarzem. Lubił kobiety – zresztą jak każdy zdrowy i inteligentny facet – i uwielbiał przebywać w ich towarzystwie. A one ubóstwiały Jego intelekt, adorując fizyka ze wszystkich stron. Einstein miał także kilkoro dzieci. Tajemnicza jest tu historia Jego pierwszej córki, którą miał z żoną Milevą. Córka urodziła się, są na to dowody, lecz potem wszelki słuch po Niej zaginął i nikt nie wie, co się z Nią właściwie stało. Są jakieś podejrzenia, że urodziła się jako chore dziecko i Einstein z Milevą gdzieś Ją oddali. Być może do adopcji.

Nie będę się tu rozpisywał o Einsteinie zbyt wiele. O tym, że był pacyfistą. Wrogiem wojny i Hitlera. I chyba nie tylko dlatego, że sam był Żydem. O tym, że niektórzy twierdzą, że  teorię względności wymyśliła Jego żona Mileva (ale prawdopodobieństwo tego jest tu bardzo znikome). Nie będę pisał o tym, że po śmierci mózg fizyka został wyjęty i zbadany i okazało się, że organ ten był u Einsteina rozwinięty mocniej niż u przeciętnego człowieka (ale nie wyklucza się, że to być może za sprawą środowiska). Nie będę też pisał o nagrodzie Nobla, którą Einstein otrzymał w roku 1922.

Ale krótko napiszę o czymś innym. O drugiej sprawie, która mnie zainteresowała. Eduard, młodszy syn Einsteina, leczony był w szpitalu psychiatrycznym na schizofrenię. Nim trafił do szpitala – bliskie otoczenie zauważało u Niego tendencję do popadania w melancholię i stany depresyjne. Ale najciekawsze w tej historii, to słowa samego Alberta, które miał wypowiedzieć do syna. Słowa niezwykle mądre i głębokie: „Pod jednym względem powinieneś być zadowolony ze swojej choroby. Nie ma lepszej metody nauki niż doświadczenie czegoś na własnej skórze. Dlatego gdy uda ci się pokonać swoją chorobę, masz szansę zostać naprawdę bardzo dobrym lekarzem dusz”. Ach, jakże mądry był ten Einstein!


12 października 2010

Roger Highfield, Paul Carter – „Prywatne życie Alberta Einsteina”

Wczoraj, późnym wieczorem, skończyłem czytać tę publikację książkową. Polecam ją gorąco każdemu, kogo choć trochę interesują biografie wielkich ludzi.


12 października 2010

Złota Polska Jesień. Dziś właśnie Ona u nas była. Słońce ładnie świeciło na błękitnym, czystym niebie. Aż chciałoby się powiedzieć: niebie czystym jak łza. Błękitna łza.  

Złota Polska Jesień niemalże wszystkie liście w pobliskim lesie przemieniła z koloru zielonego w złoty. Gdy szedłem dróżką przebiegającą przez ten las, widziałem mnóstwo tych liści – jedne wisiały jeszcze, coraz słabiej się trzymając, na drzewach, drugie spadły już na ziemię, a leżąc na niej tworzyły coś, co przypominało dywan. Złoty dywan ze złotych liści.

Złota Polska Jesień przynosi także ze sobą nieco melancholii. Chwila melancholii czasami bywa dobra. Ale tylko chwila – nie dłużej. Trzeba uważać, aby ta chwila nie zamieniła się w godzinę. Godzina melancholii może przeciągać się w kolejne godziny. Kilka dni melancholii może przemienić się w depresję. Ale nie będę się dziś na ten temat zbyt rozpisywał.

Przecież nas nieinteresuje depresja. Nie zajmujemy się tym, co nieprzyjemne. Życie jest za krótkie na to, aby zajmować się takimi sprawami. „Życie jest za krótkie, aby pić tanie wino”.

„Zdobyć świata szczyt albo przeżyć jeden dzień”. Oczywiście, że zdobyć świata szczyt! – bez zastanowienia. Bo po co żyć tylko po to, żeby żyć? Myślę, że człowiek stworzony jest do wielkich rzeczy. Każdy człowiek. Nawet ten niepełnosprawny intelektualnie w stopniu znacznym, niemający kontaktu z rzeczywistością. On także ma swoje, indywidualne szczyty do zdobycia. Bo przecież nie każdy musi być od razu Einsteinem dla świata, którego ostatnimi czasy wspominam tak często. Nie musi być dla świata Einsteinem – ale dla siebie niech będzie idealnym Einsteinem, Da Vincim, a nawet Buddą.

Niech idzie w stronę przebudzenia, zdobywając po drodze wszystkie możliwe szczyty do zdobycia. Nie wykluczam, że gdy znajdzie się na samym szczycie, najwyższym ze wszystkich szczytów, pod samym niebem – i gdy zdobędzie już wszystko, co miał do zdobycia –stwierdzi, że prawdziwe szczęście zawsze miał tuż obok, blisko siebie. Bo oszczęście tutaj toczy się gra.

Przypomniała mi się historia głównego bohatera „Alchemika” Paulo Coelho, który przeszedł tysiące kilometrów po to, by dowidzieć się, że Jego Skarb ukryty był zawsze blisko obok Niego.

Każdy z nas ma ten Skarb w sobie. Wystarczy zajrzeć do wewnątrz siebie. Nauczyć się siebie rozpoznawać: uczucia, emocje. Porozmawiać ze sobą. Posłuchać tego, co wewnątrz nas. Czytać siebie jak księgę. Bo każdy z nas jest taką księgą. Ponoć to właśnie w nas kryją się odpowiedzi na wszystkie pytania. Nauczmy się rozmawiać ze sobą – to ważne.

Jak zawsze: nie-do-ła-du-nie-do-skła-du, ale szczerze. 


13 października 2010

Dziś tak krótko. Zacząłem czytać „Twórczą moc myślenia”. Książka zapowiada się nieźle. Zresztą, czytałem ją już kiedyś. No, ale wszystkiego nie pamiętam. A, jeszcze autor: Kurt Tepperwein.



14 października 2010

Ciekawy jestem, czy słyszeliście o partii PWN. I nie ma to dużego związku z żadnym portalem wiedzy, encyklopedią ani słownikiem. Choć wszyscy członkowie PWN to bardzo mądrzy i wygadani ludzie.

W tym momencie przejdę już do nazwy i wyjaśnię jej skrót. Co właściwie oznacza PWN? PWN to Prawda Wolność Niezależność.

Czym jest Prawda w PWN? A przede wszystkim tym, że PWN nic nikomu nie da za darmo. Nie da nic nikomu – i już! Jeśli sam nie zapracujesz – to nie dostaniesz. Ale Prawda w PWN jest też taka, że nikt ci niczego nie zabierze. PWN jeśli wygra wybory – nic nikomu nie da i nic nikomu nie zabierze.

No, ale PWN da ci Wolność. Także jednak coś da. Ale chyba nie do końca, ponieważ Wolność jest czymś, co powinieneś mieć. Także bądź pewien, że PWN ci tej Wolności nie zabierze. Chyba że złamiesz prawo – wtedy pójdziesz siedzieć.

Niezależność poglądów. Niezależność myślenia. Nikt ci tego nie może zakazać. To twoja sprawa, co myślisz. Twoja sprawa, jakie masz poglądy. PWN nie chce ci ich narzucać. Jeśli masz inne poglądy nić PWN – to ok., twoja sprawa. Nie rób nikomu krzywdy. Nie łam prawa, a poglądy miej, jakie chcesz. Inne od PWN – ok. Nie będzie cię nikt za to szykanował. Oj nie!

A tak poza tym to jutro zjazd. To będzie prawdziwy PeWueN.



14 października 2010

Mi przeszły dreszcze, jak to przeczytałem...‎

"Mały pięciolatek Johnny był w szpitalu z rodzicami, odwiedzał swoją ośmioletnią siostrę Jessicę, która była bardzo chora. Lekarze wyjaśnili rodzicom, że Jessica potrzebuje transfuzji krwi, aby przeżyć. Po wykonaniu testów krwi u całej rodziny, okazało się, że tylko Johnny ma tę samą grupę krwi i jest jedynym możliwym dawcą. Lekarz zapytał Johnny'ego, czy odda krew swojej siostrze. Ten zawahał się przez chwilkę, po czym zgodził się.
Podczas zabiegu, kiedy dokonywano transfuzji krwi, na twarz jego siostry zaczęły powracać barwy. 

Johnny spojrzał na lekarza i zapytał z drżeniem: 'Jak długo to potrwa zanim zacznę umierać?'. Nie zrozumiał lekarza. Sądził, że jego siostra potrzebuje całej jego krwi."


~ "Wolność jest wszystkim, a miłość to cała reszta"


15 października 2010

Jest już mój nowy artykuł w Gazecie Edukacyjnej o pasji Joasi. Oto link:


16 października 2010


Dziś nie doczekałem dokońca zajęć na uczelni. Wyszedłem kilka godzin wcześniej. Miałem w sumie dwa powody, a tak naprawdę to chyba jeden, ale nie będę go podawał na forum. Jeśli ktoś jest zainteresowany – niech napisze do mnie na priva.


18 października 2010

Dziś trochę zmęczony. Podróżowałem po Aleksandrowie, Łodzi i Zgierzu, by pozałatwiać swoje sprawy. I podróżowałem nie tylko busami, autobusami i tramwajami, ale także na piechotę.

Tak więc dziś odpocznę. Poczytam sobie. Jutro „naskrobię” coś popołudniu.


18 października 2010

Miałem coś naskrobać jutro. Ale – w sumie: w ostatniej chwili – zmieniłem zdanie i postanowiłem jeszcze zrobić to dziś. Skłoniła mnie do tego znów polityka. I znów zastanawiam się, po co ludzie startują w wyborach. Żeby coś zmienić – tę formułkę powtarzają jak mantrę – właśnie jako przyczynę. Zmienić coś, by ludziom żyło się lepiej. To także słyszę często z ich ust. Jeśli ktoś jeszcze potrafi w to wierzyć – to gratuluję. Gratuluję, bo ja już za grosz nie umiem w to wierzyć. Co gorsza, nie umiem już tego słuchać. Z trudem także patrzy mi się na plakaty wyborcze. Co znaczy z „trudem”? To znaczy: że odrzuca mnie to. Przecież gdy patrzy się na postać stojącego kandydata, chwytającego się na zdjęciu za garnitur, prezentującego obrączkę na prawym palcu – człowiekowi robi się niedobrze. Mi robi się nie dobrze. Przecież na tym zdjęciu nie ma ani trochę szczerości. Patrzysz na twarz tego faceta i widzisz, że jest on nie szczery. Cała postać, łącznie z obrączką – to typowy PR. Jak można tego nie dostrzegać? Jak można mówić, że ja zagłosuję na tego, bo ładniej wygląda, ładniej się prezentuje, jest sympatyczniejszy z twarzy? Jak można? Gdy pytają mnie, na kogo zagłosuję, odpowiadam, że nie wiem. Bo na kogo mam głosować i po co. Ja naprawdę cenię szczerość. Cenię uczciwość. Cenię prawość. Ale, niestety, widzę tego wszystkiego niedużo albo w ogóle. Przecież zostać wybranym – to wielka odpowiedzialność. Wielka! W rękach wybranego są losy narodu. Odpowiedzialność!


19 października 2010

Kurt Tepperwein – „Twórcza moc myślenia”

Dziś skończyłem czytać tę książkę. Polecam gorąco. Nie jest długa. Czyta się ją łatwo, jako iż napisana jest przystępnie. Książka zawiera także praktyczne porady, jak pracować na umyśle, by dojść do efektów w postaci radości, sukcesu, dobrobytu, optymizmu i tym podobnych.


19 października 2010

Po raz kolejny będę pisał o tym, że myślenie pozytywne to podstawa to tego, żebyśmy mogli czuć się dobrze. Optymistom jest łatwiej. Pewnie wiele razy słyszeliście podobne zdanie. To prawda, ja to potwierdzam, optymistom jest łatwiej. Optymistom żyje się łatwiej. Lecz pamiętajmy, że optymizm to nie jest wtedy, kiedy cieszymy się ślepo ze wszystkiego. Kiedy umrze nam ktoś bliski, a my się z tego śmiejemy – to nie jest optymizm. To jest raczej głupota i to podchodzi pod leczenie psychiatryczne. Optymizm jest wtedy, kiedy potrafimy dostrzegać we wszystkim, co nas spotyka, dobre strony. Kiedy umrze nam ktoś bliski – nie będziemy się z tego śmiać. Ale także nie załamiemy się na amen. Optymista, kiedy spotka go jakieś nieszczęście, stara się spojrzeć na tę sprawę bardziej globalnie. Wie, że musi żyć, więc szuka jakichś pozytywnych stron w tej negatywnej sytuacji. A co do negatywnych sytuacji, to ich tak naprawdę nie ma. Każda negatywna sytuacja z czasem się przekształca i wychodzi nam na dobre. Co nas nie zabije – to nas wzmocni.



20 października 2010

Dziękuję za dzisiejszy dzień i za każdą chwilę mojego życia!



21 października 2010

Czasem, żeby wznieść się do góry, trzeba najpierw upaść nisko. Niektórzy twierdzą, że trzeba dotknąć samego dna, by mieć się od czego odbić. A później wzlecieć wysoko.

Ludzie żyją z dna na dzień i nie zastanawiają się w ogóle nad tym, że może istnieć jakieś inne życie poza tym, które znają. Wstają rano, idą do pracy – gdzie spędzają osiem godzin. Potem wracają, jedzą obiad i patrzą w TV. A tam pokazują same nieszczęścia. Ludzie karmią tymi nieszczęściami swoją podświadomość i nawet nie wiedzą, że ona to wszystko koduje, zapamiętuje – co ma później wielki wpływ na nasze przekonania.

Ważniejsze jest to, kto wygra taniec z gwiazdami, który aktor najładniej zatańczy. Patrzą w telewizor i widzą ludzi występujących w mam talent. Podziwiają tych ludzi i im zazdroszczą. I w ogóle nie zastanawiają się nad swoimi talentami. Mówią: Ja i talent – chyba żart. Ja muszę pracować. Ja mam tyle zajęć – nie mam czasu myśleć o głupotach.

A gdzie podziały się te marzenia z dzieciństwa? Marzenia o tym, by zostać tancerką. Nie pamiętasz już, że takie miałaś? Czemu o nich zapomniałaś? Myślisz, że życie polega na tym, aby przetrwać, przeżyć – i to wystarczy?

Jeśli nie wiesz, po co żyjesz – to po co w ogóle żyjesz? Zastanów się nad tym chwilę. Według mnie każdy z nas mam do spełnienia na tym świecie jakąś misję. Może to być mała misja, o której usłyszą tylko nieliczni. Ale każdy ma taką misję – w to wierzę.

Patrzysz z politowaniem na osoby niepełnosprawne. Czy to intelektualnie, czy fizycznie. Teraz odpowiedz mi na jedno ważne pytanie: Czemu uważasz, że twoje życie jest lepsze? A jeśli już tak, to teraz powiedz: w czym twoje życie w porównaniu z życiem tej osoby niepełnosprawnej jest lepsze? Wydaję mi się, takie odnoszę wrażenie w codziennym życiu, że nad osobami niepełnoprawnymi użalają się najbardziej ci, którzy sami są nieszczęśliwi.

Jak powiedziałem na początku tej wypowiedzi: czasem, by wznieść się do góry, trzeba najpierw upaść. Dotknąć samego dna i powiedzieć sobie: Ja nie chcę tak żyć! Je nie chcę cierpieć! Musi istnieć jakieś inne życie poza tym, jakie do tej pory wiodłem. Poza tym, jakie widziałem na co dzień.

Potem często przychodzi przebudzenie. Czy ja jestem przebudzony? A czy to ważne? – powinienem odpowiedzieć. I zostawiam na razie ten temat.

Tak więc ludzie karmią swoją podświadomość negatywnymi obrazami, negatywnymi słowami i wszystkim co niedobre. Potem chodzą smutni. Przygnębieni. Na twarzach mają fochy, jakby to świat zrobił im krzywdę. Nie lubią oni świata i tych, którym w życiu się naprawdę powodzi. Alle nikt nie osiąga prawdziwego sukcesu tylko i wyłącznie fartem. Sukces to nie tylko pieniądze, o nie! Czasem można mieć mnóstwo pieniędzy, a być nieszczęśliwym.

Opowiem wam sytuację z mojej codzienności. Wsiadam do autobusu. W środku jest mnóstwo osób. Wszystkie miejsca zajęte. Nikt nie wstaje, nikt nie pyta, czy może nie chcę usiąść. Przyzwyczaiłem się do tego. I tak bym nie usiadł. Lubię stać. Tylko muszę się o coś oprzeć, żeby było stabilniej. (PS. Owszem, czasem się zdarzy, że ktoś pyta).

Nie mówię tego po to, by się użalać, o nie! Dziwię się po prostu tym ludziom, którym wydaje się, że są na świecie sami. Że tylko oni mają problemy! Co ich obchodzi kobieta w ciąży, czy małe dziecko, które trzyma się kurczowo płaszcza mamy, żeby nie upaść. Ludzie mają większe sprawy na głowie, niż to, żeby wstać ze swojego miejsca, uśmiechnąć się i powiedzieć: proszę, może pani usiądzie.

Autobus rusza. Zaczynam obserwować ludzi. Lubię to robić. ¾ z nich wypisane ma twarzy negatywne uczucia. Jedni są smutni, inni niezadowoleni, jeszcze inni obrażeni na wszystkich wkoło. To widać na twarzach. ¾ z tych osób nie stać na to, by się uśmiechnąć: czy to do siebie, czy do kogoś. Po co się uśmiechać? Mam się uśmiechać? Ja nie mam powodów, żeby się uśmiechać! Mówi katolik, „wdzięczny” swemu Bogu za to, że dał mu życie.

Weźmy sprawy swoje ręce! Weźmy odpowiedzialność za swoje życie!

I tak na koniec: ŻYCIE NAPRAWDĘ JEST PIĘKNE!


21 października 2010

„Wiesz co: smakowała mi wódka – pozwoliła zapomnieć o wszystkich tych smutkach.”  – Pih.
Wiesz co: smakowało mi Whisky – pozwoliło zapomnieć o złych sprawach wszystkich.  – DSM

No, ale dziś nie smakuje. Bo niedobre jest. Zresztą wtedy też nie smakowało. Ale czasem się wypiło. Jednak rzadko po to, by zapomnieć o smutkach. Właśnie wtedy, kiedy byłem po alkoholu, problemy wydawały się większe. To chyba dlatego, że człowiek po alkoholu nie potrafi spojrzeć racjonalnie na większość spraw.

Tak sobie przypomniałem Piha słowa, które zacytowałem wyżej. I nagle wpadł mi do głowy pomysł, by słowo wódka zastąpić słowem Whisky. No, a potem do słowa Whisky znalazłem rym –wszystkich. Można oczywiście wymyślić coś innego. Ale pierwsze wpadło mi to, więc napisałem.

Wracając do smaku. Whisky nigdy mi nie smakowało. Tak jak nigdy nie smakowała mi wódka. Zawsze kiedy czułem zapach alkoholu, miałem odruch wymiotny. Dziś już trochę rzadziejmi się tak zdarza – prawie w ogóle. Ale taki mały paradoks: mniej też piję.

Nie wiem, ja tam w waszych rejonach, ale u mnie dziś wiał dosyć silnie wiatr. Ale, tak naprawdę: to nieważne. Najważniejsze, że mamy słońce w sercach i duszach, prawda?

22 października 2010

Każdego dnia rankiem, tuż po przebudzeniu, nim wstanę z łóżka – zamykam oczy i dziękuję Bogu za wszystko, co udało mi się w życiu osiągnąć. Dziękuję za to, kim jestem i za to, co mam. Naprawdę jestem wdzięczny Stwórcy za wszystko. Wiem, że przez to, iż dziękuję, umacniam to wszystko za co dziękuję.