24
czerwca, w niedzielę, odbył się Happening Biegowy „Biegnę, więc jestem”, którego
głównym organizatorem był Roman Frank. Trasa biegu to Kwiatkowice-Łask – jak napisane
zostało na medalach, które otrzymali uczestnicy. Jednak w praktyce było trochę
inaczej, bo biegliśmy z Łasku do Kwiatkowic, ale o tym powiem jeszcze za chwilę.
Roman
zaprosił mnie na ten bieg kilka tygodni temu. W sobotę umówiłem się z Piotrem –
pracownikiem Wyższej Szkoły Pedagogicznej, a zarazem biegaczem, który we wrześniu
tego roku postanowił przebiec drugi raz swoim życiu maraton – że pojedziemy na bieg
razem, jego samochodem. I tak się właśnie stało. Piotrek zabrał ze sobą jeszcze
Żonę i Syna.
Kiedy
dojechaliśmy na miejsce, do Kwiatkowic, pod budynek Ochotniczej Straży
Pożarnej, czekało tam już kilkanaście osób. Za ok. 15 minut podjechał autobus,
w którego wsiedli wszyscy biegacze, a także osoby towarzyszące. Autobus zawiózł
nas do Łasku, gdzie był start biegu.
Trasa
biegu wynosiła ok. 17 kilometrów. Byli tacy, którzy twierdzili, że więcej. Ja
tam nie wiem. Zrobiłem swoje 10 kilometrów i zszedłem na odpoczynek do
autobusu, by dołączyć na ostatnie 4 kilometry. Tyle mi wystarczyło. Być może
mógłbym więcej, ale… No właśnie – ale!
Kiedy
dobiegliśmy na metę, przywitali nas oklaskami kibice, a także grająca orkiestra
strażacka. Potem był smaczny grill, a raczej kiełbaski, które się na nim upiekły.
Imprezę uważam, że bardzo udaną. Trochę żałuję, że nie mogłem być 23 czerwca na
biegu, który odbył się dla Diabeciaków, a którego organizatorem była łódzka
Straż Miejska.
Tak
a propos, to przeżywam jeszcze pielgrzymkę biegową z Łodzi do Studzienicznej. Dziś
dostałem na maila nowopowstały plakat z tej imprezy, który umieściłem na
początku wpisu. Myślę, że jest niezły, prawda?