niedziela, 23 stycznia 2011

Co zabiera nam wolność

Dziś niedziela. Nie mam zajęć na uczelni, więc postanowiłem, że odwiedzę kościół. Jestem katolikiem – ponad 25 lat temu zostałem ochrzczony, za niecałe pół roku będę bierzmowany. Trochę późno, ale – jak to się mówi – lepiej późno niż wcale. Myślę, że lepsze to niż apostazja, którą poważnie rozważałem w pewnym momencie swojego życia. To wtedy, kiedy zainteresowałem się historią Kościoła katolickiego. Prześledziłem ją – w sumie pobieżnie, ale wystarczyło mi to, by zwątpić w istnienie Boga.

Dla jasności: dziś wierzę w Boga, jestem katolikiem, choć nie twierdzę, że jedyny i prawdziwy Bóg mieszka tylko w tym Kościele. Powiem więcej, myślę, że Bóg jest ponad wszelkimi wyznaniami i religiami, że Bóg mieszka w naszych sercach. Nie utożsamiam się z doktryną Kościoła katolickiego, jednak nie widzę żadnego powodu, by nie iść do kościoła i nie uczestniczyć w mszy – nic na tym nie tracę, jedynie mogę zyskać. Ktoś powie: ale oszukujesz w ten sposób siebie, robisz coś w brew własnej woli – nie uznajesz doktryny Kościoła katolickiego, a idziesz na mszę. Ktoś jeszcze powie: jak to nic nie tracisz? A czas?! Nie szkoda ci czasu?! Przecież msza trwa godzinę, dodać do tego jeszcze czas na dojście i powrót z kościoła – to co najmniej dwie godziny, przy dobrych wiatrach.

Odpowiadam: Nie oszukuję siebie. Jestem wobec siebie jak najbardziej uczciwy i szczery. A czasu, który spędzam na mszy, nie marnuję. Wprost przeciwnie. Ceremonia mszalna to dobry moment na kontemplację. Co z tego, że modlitwę „Wierzę w Boga…” wymyślano i poprawiano kilka wieków po narodzeniu Chrystusa. Co z tego, że są fragmenty Pisma Świętego, które sieją wątpliwości w to, że Jezus jest Bogiem. Co z tego, że kult Matki Boskiej został uznany – o ile dobrze pamiętam – ok. 4-ego wieku po narodzeniu Chrystusa. Co z tego? – pytam. Wiem, że w doktrynie Kościoła katolickiego jest wiele rzeczy, które trudno przyjąć i je uznawać jako prawdziwe, bo – powód ważny – wymyślili je tylko ludzie – i czasem mieli w tym jakiś prywatny interes, nie kierowali się prawdą.

Wiem o tych wszystkich – nazwijmy je: kontrowersyjnych sprawach i wierzeniach KRK. Ale nie muszę ich uznawać czy też podzielać. Wierzę, że Bóg jest ponad religiami. Do kościoła idę po to, by pokontemplować. Nie widzę żadnego powodu, by tam nie pójść. A strata czasu? Ależ skąd! To dobry czas, by pobyć z samym sobą, zastanowić się nad życiem, przemyśleć niektóre sprawy. Te ważne sprawy – dotyczące egzystencji.

Dziś ateiści (przypominam, że sam prawie nim byłem przez moment) zastanawiają się nad tym, czy Bóg istnieje. Podważają Jego istnienie. Znajdują dowody na to, że Boga nie ma. W sumie to nie ma żadnych racjonalnych dowodów na to, że Bóg jest. Podobno. Ja tam się na tym nie znam. To sprawa dla teologów.

Kiedyś byłem już też po tamtej stronie barykady. Zwałem siebie racjonalistą. Myślałem: faktycznie, Boga raczej nie ma. Ale potem się przebudziłem. Pomyślałem: nie fajnie by było, gdyby Boga nie było. Człowiek umiera, a potem nie ma nic. Wszystko się kończy. Przestaje istnieć nasza świadomość i my przestajemy istnieć definitywnie. Nie podobało mi się to.

Ateista to ktoś, kto walczy całe życie z czymś (Bogiem), czego według niego nie ma. Wiem, że trochę to naciągane. Lecz wielu ateistów przez większość swego czasu próbuje zdewaluować albo kompletnie zniszczyć poglądy na istnienie Stwórcy. „Nie wierzę w Boga, bo nie wierzę w krasnoludki” – mówią. No okej, jeśli tak myślą, to ich sprawa. Dziwię się tylko temu, że poświęcają na to tak wiele czasu i energii. Tracą tyle mocy, by udowodnić, że Boga nie ma. Po co? – pytam. Czy to, że ktoś wierzy w Boga, tak bardzo im wadzi? Czy ktoś tym, że wierzy w Boga, robi krzywdę jakiemuś niewierzącemu? Ateiści, nie wierzcie w Boga. To Wasza sprawa. Ale po co namawiacie innych, by też przestali wierzyć? Skończyły się już czasy świętej inkwizycji. Dziś nikt siłą do chrześcijaństwa nikogo nie zmusza. Nikt cię nie zabije, jeśli nie wierzysz w istnienie Stwórcy. Islam, owszem, ale to inna sprawa. Nie czuję się na tyle mocny w tym temacie, by w niego wnikać.

Kiedyś – trochę ponad rok temu – denerwowałem się strasznie, że Kościół katolicki to jedna wielka ściema, wykorzystująca naiwnych ludzi. Irytowało mnie to, że księża to hipokryci, mówiący jedno, a robiący zupełnie coś innego. Wykorzystujący naiwność mojej babci, która w każdą niedzielę idzie do kościoła i słucha tych dyrdymałów, które prawi ksiądz – potem rzuca pieniążek na tacę, z myślą, że dzięki temu będzie zbawiona. Ach, jakże mi to spokoju nie dawało! Do pewnego czasu.

Zastanowiłem się. Stwierdziłem: no tak, faktycznie, Kościół nie do końca może jest autentyczny i szczery, ale przecież nikogo nie zmusza, by się z nim zgadzać. Jeśli chcesz iść do kościoła – idź, to twoja sprawa. Jeśli nie masz ochoty uczestniczyć w mszy – dobrze, zostań w domu, to także twoja sprawa. I nikt nie będzie cię szykanował za to, że do kościoła nie poszedłeś. Nie spotka cię żadna surowa kara czy jakaś inna konsekwencja. Ewentualnie ksiądz wygłosi cię z ambony, że na mszy nie widać cię od twojej pierwszej komunii. Ale, spokojnie, raczej nie zrobi tego z nazwiska.

Na tacę także dajesz tylko od serca. Nikt ci tego nie nakazuje. Nikt nie zmusza cię, byś „dał Bozi pieniążek”. Natomiast – i tu jest setno sprawy – Rząd nie pyta ciebie, czy chcesz, czy nie chcesz – zabiera bez pytania prawie 40% tego, co zarobiłeś. Gdy sobie to uświadomiłem – moja złość do Kościoła zniknęła, jakby ręką odjął. A co mi przeszkadza Kościół? Dziś już – nic. Choć nie utożsamiam się z jego doktryną. Nie znaczy to, że będę z nim walczył, jak to chciałem robić jeszcze ponad rok temu. Walczyć tylko dla jakieś nie do końca jasnej idei.

Twierdzę, że są ważniejsze od tego sprawy. Jakie? Wolność! Kościół nie zabiera nikomu wolności. Jeśli chcesz, możesz od Kościoła odejść w każdej chwili. Uczynić apostazję. Jeśli nie chcesz – nie musisz dawać na tacę. Powiesz, że nie chcesz – i już! Czemu? To twoja sprawa! Nikt nie nakazuje ci też, abyś wierzył w Boga.

A czy ktoś kiedyś ciebie spytał, czy chcesz oddać 40% swoich ciężko zarobionych pieniędzy? Pytał cię ktoś, czy twoje dziecko będzie miało co zjeść, jeśli oddasz to 40%? Nikt cię o to nie pytał! Masz oddać – i koniec! Nie masz tu nic do powiedzenia. A jeśli nie oddasz, to cię naliczą, i pójdziesz siedzieć. Ktoś kiedyś powiedział, że Kościół to legalna mafia. Kościół? Czy kiedyś Kościół ci coś nakazał, a jeśli tego nie spełniłeś, ukarał cię surowo? Kościół nie ma takiego prawa, Państwo – tak.

Chcą walczyć o równe prawa dla gejów, lesbijek, transseksualistów. Facet w sukience stoi na ulicy, w ręku trzyma parasolkę, ma doprawiane włosy i cycki chyba też. I mówi – piskliwym głosem –  że społeczeństwo musi to zrozumieć, że związek może się składać się z dwóch facetów, a jeden z nich będzie odgrywał rolę kobiety. Chłopie – odpowiadam mu tutaj – a raczej babo-chłopie, mnie nie interesuje wcale co ty robisz w domu, kiedy nikt nie patrzy. Twoje sprawy intymne – to twoja sprawa. Ale czemu mają patrzeć na to inni? Patrzeć, jak paradujesz w sukience przez miasto, niedaleko piaskownicy, w której bawią się dzieci?

Mam kilku znajomych, którzy są homoseksualistami i, wierzcie mi, bardzo ich szanuję i cenię. Nie obchodzi mnie, co robią w sypialni. To ich, i tylko ich sprawa. Bo w człowieku ważne jest człowieczeństwo i to, jaki jest. I wiecie co? Tych homoseksualistów, których znam, nikt normalny i o zdrowych zmysłach nie szykanuje i nie prześladuje. Nikomu, kto ma poukładane w głowie, nie przeszkadza, że ktoś ma inną orientację seksualną. Seksualną – podkreślam – bo tu chodzi o sprawy seksualne!

Ktoś pisał już o tym (cynicznie), że teraz czas, by zorganizować marsz onanistów. Lubimy się onanizować, więc zorganizujmy marsz, niech społeczeństwo o tym się dowie. Może nauczymy ich paru nowych technik masturbacji – a czemu nie!

Znów poruszyłem „temat rzekę”. Napiszę jeszcze o tym nie raz. Teraz, bo czas mnie goni, tutaj kończę.