wtorek, 26 października 2010

W tym mieście znowu pada deszcz

To był mój pierwszy skok ze spadochronu. I nie z samolotu ani helikoptera, ale z latającego miejskiego autobusu. I nie skoczyłem sam, lecz skoczyłem z kobietą. Skoczyliśmy razem na jednym spadochronie.

Kiedy lecieliśmy,  a spadochron był już otwarty, okazało się, że ta kobieta – Alina, tak miała na imię – nie ma na sobie rajstop, lecz pończochy. Obejmowała mnie nogami, na wysokości moich bioder, przez co jej czarna spódnica podwinęła się nieco – i właśnie wtedy zobaczyłem, że jedną trzecią ud ma gołe. Zobaczyłem też fragment jej czarnych, koronkowych majtek.

Ale zerknąłem tylko przez chwilę na jej uda i bieliznę. Poczułem podniecenie. Mam nadzieję, że ona tego nie poczuła. Spojrzałem do góry, na niebo.

Zobaczyłem autobus, który leciał na wschód. Spuściłem wzrok. Ziemia była coraz bliżej. Alina mocno trzymała mnie za szyję. Nogami kurczowo ściskała biodra.

Rozmawialiśmy. Ładnie się uśmiechała, kiedy mówiła, że ma na imię Alinka. Opowiedziała mi trochę o sobie. O tym, że jest po rozwodzie, że ma 39 lat – a więc pomyliłem się tylko o rok – o tym, że jest właścicielką firmy i wreszcie o tym, że mieszka w Poznaniu. Mówiła to wszystko, a ja słuchałem uważnie i sterowałem spadochronem, żebyśmy bezpiecznie wylądowali.

Trafiłem ekstra na parking przed sklepem „Tesco”. Alina mnie puściła. Odpiąłem spadochron. Kobieta chwyciła mnie za rękę i ruszyliśmy w stronę zaparkowanych samochodów.

Zapraszam, rzekła, i otworzyła drzwi od swojej srebrnej Corolli kombi. Wsiadłem. Zająłem miejsce na miękkim fotelu od strony pasażera. Wygodnie tu – pomyślałem. I ciepło. A na zewnątrz jesień, wszędzie szaro i ponuro, a zaraz pewnie jeszcze się rozpada – myślałem, gdy patrzyłem przez szybę.  

Kobieta usiadła na miejscu kierowcy. Ze skrytki między siedzeniami wyjęła papierosy. Wyciągnęła paczkę w moją stronę. Dziękuję, nie palę – rzekłem. Albo – zdecydowałem się jednak – poproszę jednego. Dobry będzie na stres – pomyślałem.

Podpaliłem papierosa zapalniczką. Kolorową jak kolorowa mozaika. Albo jak kolorowe cukierki w torebeczce. Trochę nie pasowała do niej taka pstrokata zapalniczka. Ona taka czarna, elegancka, a ta zapalniczka taka kolorowa. Alina miała także czarne oprawki od okularów, które trzymały się na jej niedużym, zgrabnym nosku.

Siedzieliśmy w ciepłym i czystym samochodzie i paliliśmy papierosy. Lubię zaciągnąć się głęboko dymem. A papieros smakował wyśmienicie. Był biały, cienki i długi. Nie był słaby i mocny też nie był.

Faktycznie, za chwilę się rozpadało, tak jak myślałem, przewidywałem wcześniej. To miasto takie szare. Ci ludzie, którzy żyją w tym mieście lub są tu tylko przelotem – także tacy szarzy, smutni i trochę jakby „sfochowani”, tak myślałem, gdy patrzyłem na ich twarze. Jedni wychodzili z „Tesco” i szybko biegli do samochodów. Bo padało coraz mocniej. Inni wychodzili z samochodów i biegli do „Tesco”. Padało coraz mocniej.

Jesienny deszcz zaczął zamieniać się w ulewę.  Taką ulewę, jak latem, kiedy ma miejsce zerwanie chmury.

Alina włączyła wycieraczki. Na zewnątrz padało jak z cebra. Deszcz zaczął tworzyć kałuże. Z każdą chwilą stawały się one coraz większe. Potem cały parking zamienił się w jedną wielką kałużę. Już nie było oddzielnych kałuż – była tylko jedna wielka. I ta kałuża stawała się coraz głębsza.

Uchyliłem szybę. Wyjrzałem na zewnątrz. Zobaczyłem, że woda zakrywała koła samochodu już do połowy.

Tak siedziałem wystraszony. Alina siedziała obok mnie. Paliliśmy już po czwartym papierosie, a woda na zewnątrz sięgała już do maski samochodu. Nie mówiliśmy do siebie nic przez dłuższy czas. Dopiero Alina, po jakiejś półgodzinnej ciszy, spytała: czy w tym mieście zawsze tak pada?

Brak komentarzy: