Dobrze, że jestem optymistą, bardzo mnie to cieszy. Ale, zaznaczam, optymistą się nie urodziłem. Przez większą część swoje życia, przez lat co najmniej dwadzieścia, byłem pesymistą. Byłem defetystą, który patrzył na świat i widział go raz w szarych, raz w czarnych, a innym razem w czarno-szarych lub szaro-czarnych kolorach.
Jednak pewnego dnia, powiedzmy, że nie miałem wyjścia i zamieniłem się w optymistę. Udało mi się. Pewnie m.in. dlatego, że miałem silną motywację. Gdy znalazłem się w piekle, kiedy cierpienie przenikało mnie do szpiku kości – stwierdziłem: mam tego dosyć!!
To prawda, co mówią niektórzy mądrzy tego świata: kiedy człowiek ma naprawdę dość swojego cierpienia, znajduje w sobie silną motywację, by pozbyć się go raz na zawsze. Podobnie było ze mną. Kiedy tylko nie mogłem znieść swojego cierpienia – nagle jakbym się przebudził i stwierdził: musi istnieć jakieś inne życie!
Moje przebudzenie może nie było to samo, co u de Mello czy Tolle’a, ale było na tyle wyraziste, że zacząłem odnajdywać się na nowo. Z pesymisty zamieniłem się w optymistę. Moja transformacja nastąpiła, ponieważ nie miałem już siły dźwigać mojego cierpienia, które tak bardzo mi ciążyło.
Nie miałem siły, powiedziałem dosyć, podniosłem głowę i postanowiłem żyć pełnią życia. Od tamtej chwili do dziś jestem optymistą. A mój optymizm rośnie każdego dnia. Niektórzy nawet twierdzą, że jest za duży. Za duży optymizm – to pojęcie względne.
A ja i tak wolę być za dużym optymistą, niż pesymistą, który patrzy na świat przez ciemne okulary nawet wtedy, kiedy nie świeci słońce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz