poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kopie moich postów z onet.blog.pl (18)

24 listopada 2009

Kiedyś myślałem, że ludzie nie ustępują starszym osobom miejsca w tramwaju, ponieważ denerwuje ich sapanie dziadków, którzy stają im nad głowami, a potem popychają brzuchami, stękając przy tym i charcząc. Tak właśnie myślałem, i jeszcze czasem byłem w stanie to zrozumieć, ale podkreślam to "czasem" i kładę na nim emfazę, bo historyjki na temat nieprzyjemnych staruszków czy też chamskich dziadków albo, co gorsza, stetryczałych zgredów są mocno przesadzone. Spotkałem się także z tym, że ludzie, szczególnie młodzi ludzi, tworzą czy też budują w swoich głowach przez to stereotypy. No bo, powiedzcie, czy każda starsza osoba jest nieprzyjemna?

Kiedyś myślałem, że młodzież nie lubi zgredów i dlatego nie ustępuje im miejsca w tramwaju, co jeszcze byłem w stanie, w wyjątkowych okolicznościach zrozumieć, ale kompletnie nie rozumiem, dlaczego ta młodzież nie ustępuje miejsca dwu- i pół letniemu dziecku, które, na domiar złego, zrezygnowane siada na podłodze, bo wszystkie miejsca w busie są zajęte. Siada na podłodze, i teraz uwaga, nikogo to nie rusza, nikogo nie przejmuje, nikogo nie obchodzi - każdy ma to w dupie. Nikogo! A bus - bo akcja dzieje się w busie przewożącym ludzi - pełen ludzi, kierowca wciska pedał gazu, na liczniku ponad "setka", ale nikt się tym nie zajmuje, każdy ma to w nosie. Być może to kwestia wychowania, i wtedy należałoby mieć pretensje do rodziców tych młodych pasażerów, ale, tu pytam, czy nikt z tych młodych inteligentów, studentów czytających grube książki i notatki, czy nikt z nich nie ma za grosz wyobraźni? Bo nie trzeba mieć wybujałej nie wiem jak fantazji, by sobie wyobrazić jak to dziecko, nim jeszcze spoczęło biedne na podłodze, wylatuje podczas zderzenia czołowego - przy prędkości 100 kilometrów na godzinę - przez przednią szybę, a potem zatrzymuje głową na czymś twardym.

Nie mam takich czarnych myśli - broń Boże. Jestem młody i cieszę się życiem, ale jestem też człowiekiem, i dziwi mnie bardzo tego typu zachowanie. Wydawało mi się, że to wyjątki i zdarzają się rzadko, myliłem się jednak. Spotykam się z tym coraz częściej. Trochę żałuję, że nie wyraziłem swego zdania już wtedy w busie, że nie powiedziałem, co o tym wszystkim sądzę.



26 listopada 2009

   Weis, pijany w sztok, wszedł do kuchni. Ledwie co trzymał się na słabych nogach. One, chude jak patyki, uginały się pod nim, choć nie był ciężki - gięły się we wszystkie strony.
  
Wzrok jego żony przywitał go u wejścia. Chciałoby się powiedzieć "poraził go jak piorun", bo faktycznie był porażający, jednak na Weisie nie zrobił większego wrażenia.
   - Diha, co tam gotujesz? - spytał żony.
   - Gdzie się znowu tak załatwiłeś, człowieku!? - Diha była wzburzona, mówiąc to, trzęsła się jak galareta.
   - Jak to... - rzekł bełkotliwie, a gdy przechodził obok krzesła, zawadził o jego nogę i upadł uderzając głową w podłogę.
  
Krew trysnęła z czoła Weisa. Upadł z rękoma do przodu, jakby skakał na "główkę" do wody, lecz mu nie wyszło i zaliczył "blachę". Podłoga wokół głowy zrobiła się purpurowa. Diha podbiegła do męża.
   - Chłopie, co ty robisz! - krzyczała w niebogłosy, klękając obok nieszczęsnego pijaka.

  
Pół godziny później przybył lekarz. Szybko obejrzał ofiarę, po czym zabrał do szpitala. Kilka minut później wróciła ze spaceru Katarina z synem. Diha opowiedziała córce o całym zdarzeniu. Postanowiła, a raczej zaoferowała się Katarinie, że zajmie się Rafaelem, a ona niech pojedzie do szpitala i zawiezie Weisowi wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy.
  
Tak się właśnie stało. Diha została z chłopcem, a Katarina pojechała do szpitala.
  
Rafael usnął w łóżeczku, w tym czasie jego babcia dokończyła przygotowywanie obiadu. Usmażyła piersi z kurczaka, wcześniej otaczając w sezamowej panierce. Zwykle zajmowała się tym Józefina, kobieta mieszkająca w willi z resztą rodziny, lecz kilka dni temu wyjechała do znajomych.
  
"Gotowe", pomyślała Diha, gdy ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Wytarła dłonie w papierowy ręcznik i ruszyła do przedpokoju, gdy znowu rozległo się pukanie.
   - Spokojnie, już idę - rzekła Diha. - Kto tam?
   - To ja, Jaun. Otwórz, kobieto.
   - Ach, to ty...
   Jaun wszedł do środka i przywitał się z Dihą, całując szarmancko jej dłoń.
   - Wejdź. Właśnie skończyłam gotować. Może masz ochotę na schabika?
   - Czemu nie! - odpowiedział Jaun. - Jeśli jesteś tak miła, poczęstuj mnie - z chęcią zjem.
   - Pewnie nic jeszcze dziś nie jadłeś, biedaku.
  
Diha postawiła talerz na stole, przed Jaunem, na talerzu położyła trzy wielkie filety i kazała jeść. Mężczyzna nie czekał długo - wziął mięso w rękę i począł konsumować.
   - Jejku, zapomniałam o widelcu - zbyt późno zorientowała się Diha, lecz Jaun zrobił tylko ruch ręką, tą którą miał wolną, a gest ten miał oznaczać, że spokojnie poradzi sobie bez sztućców.
   - Jak chcesz... - jęknęła cicho kobieta, gdy gość kończył pożerać drugiego fileta.



01 grudnia 2009

Dziś 1. grudnia. Zaczął się ostatni miesiąc tego roku. Jeszcze ok. 30 dni i przywitamy rok 2010.

Jeszcze nie wiem dokładnie, jak spędzę tegorocznego Sylwestra, ale wiem, że Nowy Rok przywitam z Tobą, M., i cieszy mnie to, i nie mogę się tego doczekać, i jestem na maksa szczęśliwy.


02 grudnia 2009

Wszyscy ludzie pragną być szczęśliwi. Być może nie wszyscy są tego świadomi, ale wszyscy pragną. Ale czym jest szczęście?

Czy szczęście to pojęcie relatywne? Czy dla każdego z osobna szczęście jest czymś innym, indywidualnym?

Rafael postanowił poszukać swojego szczęścia. Kiedy ukończył piętnaście lat, oznajmił Dihszie, swojej babci, że wyrusza w podróż. Rok wcześniej zmarła Katarina - jego matka. Chłopak przeżył to zdarzenie mocno emocjonalnie, tym bardziej, iż był niezwykle afektywny i wrażliwy.

Rok, który minął od śmierci Katariny, był czasem stagnacji, przestoju, na zmianę przeplatających się z cierpieniem i bólem. Cichy płacz po nocach, przeobrażający się w szloch, kamienna twarz za dnia, zamknięcie się w sobie, aż po nagłe, gwałtowane wybuchy histerii.

"Mam tego dosyć!", postanowił pewnego dnia. "Musi istnieć coś ponad to, coś więcej."

"Czy człowiek żyje po to, by cierpieć?" - zadawał sobie często to pytanie. Był ministrantem, służył do mszy w lokalnym kościele. Kilka razy próbował porozmawiać z księdzem o sensie życia. Spytać się go, jaki jest sens istnienia. Odpowiedzi były lakoniczne. "Człowiek żyje dla zbawienia", ot - to wszystko. "Człowiek musi cierpieć, jak nasz pan, Jezus Chrystus." "Człowiek musi nieść swój krzyż - w tym jest sens, to jedyna prawda."

Rafael był na mszy co niedzielę. Do kościoła chodził ze swoją babcią i czuł, że wierzy w Boga, tego katolickiego, wszechmogącego, sprawiedliwego, jednak przebywanie na mszy było dla niego niejaką męczarnią.

"A może na tym też polega cierpienie katolika? Na tym, by męczyć się na mszy. Stać w jednym miejscu, od czasu do czasu siadać, potem znów wstawać, i śpiewać pieśni, niewiadomo o czym. Przebywać w tym samym miejscu przez godzinę! Co niedzielę to samo - mogliby urozmaicać chociaż..."

- Babciu, wyruszam w podróż - oznajmił właśnie w niedzielę, kiedy wrócili z kościoła.
- W jaką podróż! - zdziwiła się Diha.
- Na poszukiwanie szczęścia.
- Poczekaj, jak Weis wróci, to ci da szczęście - powiedziała ironicznie.


I wrócił Weis. Wrócił, kiedy zapadał wieczór, a na dworze robiło się ciemno. Wrócił, klasycznie, pijany w sztok, ledwie wtaczając się do mieszkania. Diha próbowała zagadywać coś o szczęściu, ale Weisa chyba mało co to obchodziło, bo za chwilę chrapał na łożu, z nogami opartymi o podłogę.
- Masz szczęście, chłopcze, że dziadek wrócił pijany.
- Właśnie o to chodzi, że nie mam szczęścia. I dlatego chcę wyruszyć w podróż, by jego poszukać. A gdyby szczęście dawało mi to, że jest on pijany - byłbym najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem albo w całej galaktyce - przecież dziadek co dzień wraca pijany.

Jedyne szczęście w tym wszystkim może być takie, że Weis wrócił mocno pijany, bo, gdy wracał pijany słabiej, miał jakieś siły, a gdy miał jakieś siły, lubił je demonstrować - Dihszie i Józefinie nie raz się oberwało i nie z jednym lipem pod okiem biegały potem przez tydzień.

Dobrze, a może całe szczęście - chciałoby się rzec - w tym, że Weis nigdy nie bił dzieci, a Rafael jako piętnastolatek dzieckiem był niewątpliwie.

Czasem sam wolałby dostać po twarzy. Dostać porządnie, mocno i kilka razy, by oszczędzić tego kobietom. Jednak ostatnimi czasy, a zdarzyło się to już parę razy, Rafael postawił się dziadkowi, gdy ten, pijany, znów się awanturował.

- Przyjechał Gorgia - oznajmiła Józefina.

Rafael szybko pobiegł do wyjścia, otworzył ciężkie drzwi i wybiegł na podwórze. Gorgia, jak zawsze, stał u bramy wejściowej, jako iż miał zakaz wstępu na teren posesji. Zakaz ten ustanowił Weis. Miał w sobie nienawiść, dziką wściekłość - najchętniej, gdyby mógł, najprawdopodobniej zabiłby Gorgia.

Gdyby mógł. Pierwsza kwestia: nie zabił go jeszcze dlatego, że się go bał. Gorgia był wojownikiem i nie dałby mu się zabić w uczciwej walce. Druga kwestia: Weisa za zabicie Gorgia czekałaby sroga kara. Prawo w Alexandrii było surowe. Bezwzględnych zabójców czekały straszne kary. Bardzo prawdopodobne były tu tortury, po których następowała śmierć.


Rafael przywitał się z ojcem.
- Witaj, tato!
- Dzień dobry, synu.
- Czemu dopiero dzisiaj? - spytał nieco zawiedziony.
- Nie mogłem wcześniej... - odpowiedział Gorgia.
- Ale czemu? - drążył Rafael.
Gorgia się zmieszał. Próbował coś powiedzieć, ale nic mu nie wychodziło. Jąkał się, gubił, gdyby był czarodziejem, a nie wojownikiem, powiedziałoby się, że czarował. Lecz, trzeba powiedzieć sobie szczerze, jako wojownik wojować słowem też nie bardzo umiał.
- Dobrze, tato, nie tłumacz, rozumiem. - Po chwili dodał - chcę wyruszyć w podróż.
- Jaką podróż? - spytał Gorgia.
- Podróż w poszukiwaniu szczęścia.
- Synu, co ty znowu wymyśliłeś! Żle ci?

Zawsze o to pytał. "On nic nie rozumiał. Dla niego największym szczęściem byłoby, gdybym został wojownikiem, jak on. Dla niego! A dla mnie! Czy dla mnie byłoby to szczęściem? O to nie pytał nigdy..."

- Synu, znalazłem miejsce dla ciebie w armii. Musisz tylko ukończyć szkołę podstawową, potem osiemnaście lat. Gdy będziesz dorosły - wstępujesz do armii. Jack Lips chce cię widzieć w swoich szeregach. Wiesz ilu młodych mężczyzn o tym marzy! Wiesz, synu?
- Nie wiem. A ty wiesz? - rzekł Rafael.
- Mnóstwo, synu! - mówił Gorgia. - Powiedz, jaką podróż? A szkoła? A armia? Zastanawiałeś się nad tym wszystkim?
Rafaelowi pętla na szyj zaciskała łzy (1), lecz niedługo, nie mógł już wytrzymać. Pętla nadal ściskała szyję, z bólem, a łzy płynęły po policzkach.

"Czemu on nie rozumie, że nie chcę być wojownikiem, a już na pewno nie chcę być żołnierzem! Nie chcę walczyć za jakieś głupie ideały! Oddawać zdrowie albo życie za ojczyznę - przecież to chore."

Chłopak chciał mu to wszystko powiedzieć, jednak nie umiał. Nie potrafił tego zrobić, miał jakąś blokadę w podświadomości, która uniemożliwiała mu to. Chyba trochę bał się zawieść ojca - bardzo chciał, by ten był z niego dumny.
"Chcę być szczęśliwym czarodziejem" - pomyślał. Potem wytarł łzy. Gorgia przytulił go czule i pocałował w czubek głowy.

(1) - fragment zaczerpnięty, nie dosłownie, z piosenki rapera, Piha.









Brak komentarzy: